UWAGA, HISTORIA W QUESTACH NIE JEST ZWIĄZANA Z GŁÓWNYM WĄTKIEM BOHATERA. ZARÓWNO POSTACIE, JAK I WYDARZANIA SĄ FIKCYJNE. ŻYCZĘ MIŁEGO CZYTANIA♥
Gdy pierwsze promienie wiosennego słońca przedarły się do wnętrza jaskini, z błogim uśmiechem przeciągnąłem się, rozprostowując przy tym kości. Odgłos, jaki temu towarzyszył, był nieprzyjemny dla ucha, ale nic nie mogło w tej chwili zepsuć mi humoru. Było mi zbyt dobrze, bym się czymkolwiek przejmował. Nawet nieznośny ból mięśni po wczorajszym treningu z Naharysem nie był taki straszny. Ostatni raz jednak podejmuję się takiego wyzwania. Basior ubzdurał sobie, że przebiegnięcie sprintem trzech kółek wokół terenów watahy nie zrobi nam różnicy. Problem w tym, że gdzieś w połowie drugiego obaj padliśmy ze zmęczenia i z trudem łapaliśmy powietrze. Mięśnie odmawiały nam posłuszeństwa. Było tak blisko do osiągnięcia celu, jeszcze tylko parę kilometrów i osiągnęlibyśmy niemożliwe. Nie udało się, trudno. Niby jesteśmy jeszcze młodzi, całe życie przed nami i kondycję też mieliśmy nie najgorszą, lecz każdy ma jednak swój limit wytrzymałości. Do tego znajdowaliśmy się daleko od naszych jaskiń i żadne z nas nie miało ochoty się wtedy ruszać. Mogłem co prawda użyć teleportacji i w mig dostać się do domu, lecz nie potrafiłbym zostawić swojego przyjaciela. Z ciężkim westchnięciem i głośnym jękiem, podnieśliśmy się z ziemi. Myśląc o tym, że ktoś na nas czeka w domu, zdeterminowani, ale z trudem powłóczyliśmy łapami. Powrót okazał się jednak dłuższy i trudniejszy niż wszystko inne.
Właśnie z tego powodu, nie miałem dziś ochoty ruszać z przyjemnego legowiska. Ból mięśni doskwierał mi jeszcze, ale nie było to aż tak bolesne, jak wczoraj wieczorem. Skrzywiłem się co prawda nieznacznie, odwracając się na drugi bok. Sen nie nadchodził, ale kto powiedział, że koniecznie muszę spać? Wylegiwanie się też jest super. Wiedziałem co prawda, że muszę wstać na poranny obchód terenów, lecz dziś wyjątkowo moje łóżko wydawało się lepszym miejscem do zwiedzania. Miękkie i ciepłe posłanie z futer, ulokowane zostało na specjalnym mchu, dzięki czemu ten, kto na tym spał, nie miał ochoty wstawać. Tak, jak ja teraz. Obawiałem się tylko pewnej osóbki, która z całą pewnością nie omieszka mnie zagonić do pracy. Eh, czemu życie jest takie skomplikowane?
Leżakowałem może z pół godziny, gdy do moich nozdrzy wdarł się przyjemny i zmysłowy zapach herbaty z cytryną i nutką mięty. Wiedziałem, do kogo należy i z premedytacją nie ruszyłem się nawet o milimetr. Delikatny uśmiech błąkał się za to na moim pysku. Za chwilę być może zrobi się niebywale gorąco, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Ciche uderzenia łap o podłoże zdawały się, być coraz bliżej. Naraz poczułem ciepły powiew na moim uchu, a po chwili ostre kiełki zatopiły się w jego płatku. Syknąłem bardziej zadowolony, niżeli z bólu. Z pomrukiem zerknąłem na przybysza. Wydawałoby się, że blask bursztynowych oczu zaczął przybierać na sile. Kochałem się w nie wpatrywać, bo należały do mej miłości, bądź jak to określa Naharys ~ Elskerine. Wadera uśmiechała się, ale jednocześnie nie wyglądała przy tym na zadowoloną. Domyślałem, dlaczego uraczyła mnie swą obecnością i aż jęknąłem, zamykając oczy.
- Nie, idź sobie. - majaczyłem, chowając głowę między skóry. Wiedziałem, że lisiczka nie odpuści i zrobi wszystko, aby uprzykrzyć mi spanko. Jej uroczy, acz złowieszczy śmieszek tylko umocnił mnie w tym przekonaniu. Warknąłem lekko, wysyłając specjalne wibracji do jej ciała, ale widać mój urok osobisty i ton alfy nie działa w jej przypadku. Dlaczego na głos nie reaguje tak, jak inni? O ile wiem, powinien powodować chęć podporządkowania się mi, albo wywoływać podniecenie. U tej samiczki to jednak wszystko jest na odwrót. Owszem, wyczułem subtelną zmianę w jej zapachu, ewidentnie jej się to spodobało. Nie była jednak chyba w nastroju do zabawy, bo do dalszych prób przeszkadzania mi w odpoczywaniu nie zniechęciło jej nawet moje błagalne jęknięcie.
- Wstawaj ty mój rudy leniu, czas do pracy. - Lonya zbliżyła się jeszcze bardziej i teraz stała dosłownie nade mną. Górowała i dobrze wiedziałem, że sprawia jej to przyjemność. To mi się właśnie w niej podobało. Lubiła dominować, aczkolwiek o wiele bardziej podobało jej się, gdy zatapiałem swoje kiełki w jej kark. ~ Tak, dla takiej zabawy byłbym skłonny się ruszyć. - pomyślałem, czując, jak moja męskość budzi się do życia.
- Przypomnij mi kochanie, proszę, dlaczego się z tobą ożeniłem? - spojrzałem na nią, przewracając się na grzbiet. Posyłając jej jeden z moich czarujących uśmiechów, zamruczałem zmysłowo, po czym podnosząc się odrobinkę, złączyłem nasze wargi. Smakowała tak cudownie. Nasze języki wirowały wokół siebie, splecione w miłosnym tańcu. Uczucie przyjemności natychmiast pobudziło moje zmysły. Warknąłem w jej pysk, dając jasno do zrozumienia, na co mam ochotę. Wadera polizała mnie czule, po czym ze śmiechem odsunęła się odrobinkę. Czyli nici z baraszkowania... Smutek.
- Bo jestem nadzwyczajna, bo mnie kochasz i jestem dla ciebie zagadką? - uśmiechnąłem się szeroko, bo miała rację. Kochałem w niej wszystko. Od wrednej postawy względem mej osoby, po jej opiekuńczość, czułość i pracowitość, aż po erotyczne fantazje, w których odnajdowaliśmy się jak dwie zagubione połówki jabłka. Lonya uwielbiała, gdy pokazywałem jej swoją siłę i co rusz zmieniałem tempo ruchów, by na końcu niczym torpeda wbijać się w nią gwałtownie. Powodowało to, że wyginała się pode mną niczym wąż, próbując uciec od trafnych uderzeń w jej czuły punkt. Innymi razy pozwalałem, by to ona była na górze. Ujeżdżała mnie wtedy sprawnie, z łatwością dopasowując tempo do naszych potrzeb. Uwielbiałem, gdy mnie całowała i pieściła. Była idealna pod każdym względem. Akceptowałem w niej jej wady i kochałem zalety. Do dziś nie wiem, dlaczego wybrała właśnie mnie. Jak to się stało, że z przyjaciółki i siostry Naharys'a, stała się tą jedyną. Pomijając fakt, że nie była moją pierwszą i nie przejmowała się moimi wcześniejszymi skokami. Dała mi jednak wyraźnie do zrozumienia, że jeśli choć pomyślę o przeleceniu innej, nie tylko mnie wykastruje, ale i powiesi za jaja na drzewie. Nie powiem, ten argument mnie przekonał, aczkolwiek nie śmiałbym zdradzać samicy, z którą oficjalnie się połączyłem. Trzymam więc swojego „ptaszka”, jak to kiedyś określił mój przyjaciel ,na uwięzi i wypuszczam go tylko na życzenia mojej partnerki. Mojej wspaniałej Pani, która właśnie w tej chwili z perfidnym uśmiechem schylała się w stronę mojej męskości, patrząc mi przy tym głęboko w oczy. ~ AHhhh...
< Dwie godziny później >
Wiosna to czas, gdy natura budzi się do życia, a leśne zwierzęta przerywają swoją hibernację, by tak jak i my powitać nowy rok. Delikatny wiatr szumiał wśród konarów drzew, na których ponownie wyrosły zielone liście. Wielobarwne kwiaty roztwierały swe pąki, kusząc i wabiąc wszelakie owady. Był to również najlepszy okres w roku, gdyż słoneczko przyjemnie grzało i nie było ani za gorąco, ani za zimno. Chłodny wiaterek, niosący jeszcze resztki zimy, wiał prosto w pyszczek i opatulając mnie swym płaszczem, niejako rozwiewał moje rude futro. Rozkoszowałem się tą ciszą, siedząc pod jednym z wielu drzew na naszym terenie. Wiedziałem, że powinienem się w końcu ruszyć i sprawdzić terytorium watahy. Jednakże mogę to zrobić za chwilę, gdy tylko nacieszę się tym spokojem i z uśmiechem powitam nadejście wiosny.
Po kilku minutach jednak podniosłem się w końcu z ziemi. Mocno spóźniony, ale jednak w końcu obecny, rozpocząłem poranny zwiad. To znaczy, dochodziło już południe i w gruncie rzeczy powinienem już kończyć obchód tak, jak codziennie zresztą. Dziś jednak postanowiłem zmienić nieco swój grafik i specjalnie grałem na czas. Nie, żeby mi się specjalnie chciało, lecz cóż poradzić. Dama mego serca nie pozostawiła mi wyboru. Muszę sobie dokładnie zapamiętać, by nie wkurzać samic w ciąży. Są nieprzewidywalne, a nastroje zmieniają się jak jesienna pogoda. Gwałtownie i agresywnie. W sensie nie żeby stała mi się jakaś krzywda. Nie oberwałem po pysku, jak od Tsumi, gdy zapatrzyłem się na jakąś waderę, nie nakrzyczała też na mnie. Z subtelnym warkotem zwyczajnie wygoniła mnie z jaskini. I to tuż po tym, gdy zaspokoiłem nasze wspólne cielesne potrzeby. Trwało to długo, bo tak właśnie lubimy. Na koniec jako nagrodę otrzymałem od mojej partnerki niezwykle cudowny masaż. Było mi tak błogo i przyjemnie, że rozleniwiłem się całkowicie.
~ Eh, nigdy nie zrozumiem samic. ~ Nutka sarkazmu była tu bardzo wyczuwalna. Najpierw przyczynia się do tego, że mi się nic nie chce, a potem ma pretensje. To znaczy, nie dała jasnych tego oznak, ale zniecierpliwienie na jej pysku było jakże zauważalne. Nie mniej jednak jestem jej wdzięczny za ten masaż. Poranna terapia Lonyi przyniosła niesamowity efekt. Ból mięśni zelżał, umożliwiając mi w ten sposób normalnie poruszanie się. Nie krzywiłem się już przy każdym ruchu i choć nie jest to stan idealny, to z całą pewnością znośny. Aczkolwiek pewnie będę miał jeszcze zakwasy. O tak, to dopiero będzie ból. O tym jednak później, może cudem uda mi się tego uniknąć. Lonya zaleciła, by „rozchodzić” mięśnie, zamiast pozwalać im zwiotczeć. Jest też opcja z masażem, gorącą i zimną kąpielą na zmianę oraz rozgrzewką przed każdym treningiem. Oczywiście, nic nie pomoże w stu procentach, ale z pewnością złagodzi objawy.
Nie mniej jednak aktualnie odprężony i zadowolony przemierzałem tereny watahy. Z uwagą rozglądając się na wszystkie strony, nastawiłem uszu, a moje oczy dokładnie skanowały okolicę. Wszystko na pozór wydawało się w porządku. Ptaki świergotały wesoło wśród drzew, leniwie płynął strumyk. ~ Wiosenna sielanka, nie ma co. - Jako prawa ręka Alfy, miałem teraz dużo więcej obowiązków, niżeli bym chciał. Nie spodziewałem się w zasadzie, że będzie tego aż tyle. Do moich obowiązków czujki doszło stanowisko dowódcy skrytobójców. Nie, żeby mi to nie odpowiadało, miałem wszak okazję wykazać się jako „przywódca". Sprawdzić, czy nadaję się do zarządzania, zanim oficjalnie skopię tyłek mojemu bratu, odbierając mu wszelką władzę. O ile w ogóle znajdę w sobie siłę i odwagę, aby tam wrócić... Życie w watasze Renaissance płynęło zupełnie inaczej. Nikt nie traktował mnie jak syna Alfy, nie patrzono na mnie z góry. Nie otrzymałem rangi Bety za to, kim się urodziłem, lecz dlatego, że zasłużyłem. Byłem z tego niezmiernie dumny. Czy jest sens tracić wszystko to, co osiągnąłem, na rzecz czegoś niepewnego? Rodzinna wataha uważa mnie za mordercę i sądzę, że nie ważne, jak bardzo będę się starał, ich opinii nie zmienię. Zamiast więc myśleć o przeszłości, zamierzam skupić się na teraźniejszości.
Z tym postanowieniem przymknąłem na chwilę powieki, rozkoszując się nowo doznanym uczuciem, jaki poczułem głęboko w sercu i biorąc przy tym głęboki wdech, zrobiłem kilka kroków w przód. Jak się jednak okazało, o jeden za dużo. Znienacka nim się obejrzałem, czy zdążyłem otworzyć porządnie oczy, straciłem kontakt z podłożem. Przez chwilę miałem dziwne wrażenie, że grawitacja trzyma mnie w powietrzu, lecz było to tylko złudzenie, bo dosłownie grunt usunął mi się spod łap. ~ Dziura, głęboka! - ostatkiem możliwości starałem się chwycić czegokolwiek (a nie było czego, nawet roślinki), nim z głośnym krzykiem runąłem w dół. Huk spadającego mięsa odbił się echem. Poczułem ból w całym ciele. Zamroczyło mnie, gwiazdki tańczyły mi nad głową. ~ Ała... to bolało. Oberwałem chyba po żebrach. Nie mogę złapać tchu. - Z trudem udało mi się tylko jęknąć cicho, po czym z jeszcze większym wysiłkiem podniosłem się do pionu. Ciało miałem tak jakoś rozgorączkowane i obolałe, a do tego powróciły problemy z mięśniami. Każdy ruch powodował nieprzyjemne skurcze. Czułem, jakby wbijano we mnie ostre igły. Gruchnąłem z dużą siłą. Mógłbym przysiąc, że całe życie przeleciało przed oczyma. To cud, że niczego sobie nie złamałem. Chyba.
- Co do diabła, skąd tu się wzięła ta dziura? - warknąłem po dłuższej chwili, gdy odzyskałem już możliwość mówienia i rozglądając się na boki, starałem się zrozumieć swoją sytuację. ~ Tak, to była dziura. I to dość wysoka. - stwierdziłem jako pierwsze, spojrzawszy w górę. Na moje szczęście lub nieszczęście, wyrwa miała kształt prostokąta, ale była przy tym niezwykle wąska. Mogłem się co prawda obracać, ale na nic innego nie było miejsca. Westchnąłem, mamrocząc przekleństwa pod nosem. Nie rozumiałem, jakim cudem tu wpadłem. Dałbym sobie łapę uciąć, że przede mną nie było niczego takiego. Prosta, pusta przestrzeń. Dziura pojawiła się nagle i niespodziewanie. Tego byłem pewny. ~ Teraz musiałem się jakoś z niej uwolnić. - pomyślałem, ponownie zerkając w górę. - Muszę się tam jakoś wdrapać. - opanowując nerwy, wziąłem głęboki wdech. Jedna strona była wyraźniej niżej od drugiej i nie była aż tak stroma. Wycofując się zatem pod samą ściankę tej wyższej, przygotowałem się do skoku. Ruszyłem gwałtownie, nabierając coraz to większej prędkości. Będąc już blisko, skoczyłem w górę, zaczepiając się pazurami, jak tylko się dało. Na moich oczach strop się powiększył, pnąc w górę. Ziemia się zatrzęsła, odpychając mnie w tył. Ponownie gruchnąłem o ziemię z głośnym łoskotem. Jęknąwszy z bólu, z niedowierzaniem obserwowałem, jak w magiczny sposób dziura powiększa się jeszcze bardziej. Teraz to nie ma w ogóle opcji, bym się stąd wydostał. No tak, źle przekalkulowałem swoją szansę i jak widać, są tego efekty. Jak mam się zatem uwolnić? Nagle w głowie pojawiła mi się pewna myśl.
~ Atrehu, ty idioto, masz przecież swoje moce! - parsknąłem śmiechem, bo przecież to takie oczywiste, że już bardziej być nie mogło. Najprostsze rozwiązanie ever, a ja się męczę ze wdrapywaniem się na górę. Zamknąłem oczy, skupiając całą swoją energię. Uspokoiłem oddech, czekając na znajome uczucie. Trwało to tylko chwilę, ale przerwałem nagle próbę. Powinienem już być na górze. Czemu nie poczułem znajomego mrowienia na całym ciele, który towarzyszy mi przy teleportacji? Ponowiłem próbę, skupiając się jeszcze bardziej. Nic nie czułem, nic nie przychodziło. Z otwartymi szeroko oczy wzywałem swoją energię. Nic z tego. Kilka kolejnych również nie przyniosło zamierzony efekt. - Cholera, dlaczego nie mogę użyć swoich zdolności!? - jak w amoku próbowałem dalej, z całych swych sił, o mało się przy tym nie dusząc. W głowie mi delikatnie szumiało. Przestałem, bo to było bez sensu. Nie byłem w stanie się teleportować, nie mogłem użyć żadnej ze swoich mocy, o czym przekonałem się po chwili, gdy próbując jakoś zrobić wdrążenia w ścianie. Byłby to równie skuteczny sposób, gdyż miałbym punkt zaczepienia. Okazuje się jednak, że nic z tego. Płonne były moje nadzieje.
Warknąłem głośno, drapiąc pazurami po ziemi. Zawsze tak robiłem, gdy czymś się denerwowałem. Chodzenie w kółko i drapanie było moim sposobem na uspokojenie i ogarnięciu innego sposobu. Pomagało mi to po prostu myśleć. - Podsumowując jednak całe to g*wno: Jestem tu uwięziony i coś nie chcę, bym się wydostał. Ten rów potrafi się poszerzać sam z siebie, niwelując każdy sposób ucieczki. Nie mogę użyć swoich mocy, cholipka wie dlaczego. - warknąłem ponownie, uderzając ogonem o podłoże. - Wbiegnięcie po ścianie również odpada, dół jest zbyt wysoki, bym mógł się w ten sposób wydostać. Nie umiem się też wspinać po skałach, do tego potrzebowałbym czegokolwiek. Ściana tego przeklętego miejsca jest ze skały i nie jestem w stanie wydrapać sobie ala półek, ani nawet zrobić dziurki, o które mógłbym się jakoś zaczepić łapami, by powoli wdrapywać się na górę. Nie mam więcej pomysłów. - Mówiąc krótko i bez ogródek — Mam problem! Żadne inne rozwiązanie nie przychodziło mi do głowy. Poza jednym i ostatecznym. - RATUNKU!
~ Atrehu, ty idioto, masz przecież swoje moce! - parsknąłem śmiechem, bo przecież to takie oczywiste, że już bardziej być nie mogło. Najprostsze rozwiązanie ever, a ja się męczę ze wdrapywaniem się na górę. Zamknąłem oczy, skupiając całą swoją energię. Uspokoiłem oddech, czekając na znajome uczucie. Trwało to tylko chwilę, ale przerwałem nagle próbę. Powinienem już być na górze. Czemu nie poczułem znajomego mrowienia na całym ciele, który towarzyszy mi przy teleportacji? Ponowiłem próbę, skupiając się jeszcze bardziej. Nic nie czułem, nic nie przychodziło. Z otwartymi szeroko oczy wzywałem swoją energię. Nic z tego. Kilka kolejnych również nie przyniosło zamierzony efekt. - Cholera, dlaczego nie mogę użyć swoich zdolności!? - jak w amoku próbowałem dalej, z całych swych sił, o mało się przy tym nie dusząc. W głowie mi delikatnie szumiało. Przestałem, bo to było bez sensu. Nie byłem w stanie się teleportować, nie mogłem użyć żadnej ze swoich mocy, o czym przekonałem się po chwili, gdy próbując jakoś zrobić wdrążenia w ścianie. Byłby to równie skuteczny sposób, gdyż miałbym punkt zaczepienia. Okazuje się jednak, że nic z tego. Płonne były moje nadzieje.
Warknąłem głośno, drapiąc pazurami po ziemi. Zawsze tak robiłem, gdy czymś się denerwowałem. Chodzenie w kółko i drapanie było moim sposobem na uspokojenie i ogarnięciu innego sposobu. Pomagało mi to po prostu myśleć. - Podsumowując jednak całe to g*wno: Jestem tu uwięziony i coś nie chcę, bym się wydostał. Ten rów potrafi się poszerzać sam z siebie, niwelując każdy sposób ucieczki. Nie mogę użyć swoich mocy, cholipka wie dlaczego. - warknąłem ponownie, uderzając ogonem o podłoże. - Wbiegnięcie po ścianie również odpada, dół jest zbyt wysoki, bym mógł się w ten sposób wydostać. Nie umiem się też wspinać po skałach, do tego potrzebowałbym czegokolwiek. Ściana tego przeklętego miejsca jest ze skały i nie jestem w stanie wydrapać sobie ala półek, ani nawet zrobić dziurki, o które mógłbym się jakoś zaczepić łapami, by powoli wdrapywać się na górę. Nie mam więcej pomysłów. - Mówiąc krótko i bez ogródek — Mam problem! Żadne inne rozwiązanie nie przychodziło mi do głowy. Poza jednym i ostatecznym. - RATUNKU!
< Jakiś czas później >
Nie wiem, ile czasu spędziłem w tej dziurze, najpewniej kilka długich godzin. Zaczynało się ściemniać, a wpadłem tu, gdy dochodziło południe. Powinienem zatem nie tylko być już po treningu ze skrytobójcami, ale i od dawna w domu przy mojej pani. Wtulony w jej ciężarny brzuszek. Pewnie się już niepokoiła, a w jej stanie nie powinna być narażona na stres. Byłem również pewny, że zdążyła już zwymyślać i złorzeczyć na mój temat. Uśmiechnąłem się mimochodem. Moja słodka Lonya, taka nieprzystępna, ale jednocześnie gorąca i opiekuńcza. Wiem, że mi ufa i wie, że nie interesuje mnie nikt, poza nią. Nie byłbym w stanie jej zresztą zdradzić. Za bardzo kochałem ją i nasze maleństwa, które są już w drodze. Termin porodu wypada za kilka dni, a ja tkwię tutaj, martwiąc się o to, czy się stąd wydostanę.
~ Eh, ile ja bym dał, żeby być już przy niej. - jęknąłem, kładąc się na ziemi. Ucałowałbym ją, popieścił językiem przed snem tak, jak lubi. Na samą myśl o tym, uśmiecham się do siebie. Z chęcią zrobiłbym o wiele więcej, gdyby mi tylko pozwoliła. Lubiła trzymać mnie w ryzach, aż nie jestem w stanie się dłużej kontrolować. Aż puszczają wszelkie hamulce, które każdego dnia z trudem zaciskam. Wiem, że od pełnoprawnego sparowania jestem nie do życia i wiecznie mam chcicę. Zdaję sobie z tego sprawę. Staram się kontrolować, ale to samo przychodzi i odchodzi. Zaczyna się od łaskotania w dole brzucha, dość szybko przechodząc do gwałtownych skurczy i chęci poruszania biodrami. Próbowałem na wiele sposób pohamować żądzę, lecz nawet lecznicze ziółka nie pomagają. Jedynym wyjściem jest skupienie na czymś innym. Jeśli na przykład nie dostałabym pozwolenia na baraszkowanie, mógłbym równie dobrze spędzić czas z dziećmi. Pogadałbym sobie ze szczeniakami w jej łonie, pośpiewał im. Chociaż nie, lepiej, bym nie śpiewał, bo jeszcze przeze mnie stracą słuch, nim powitają swój nowy świat. Poza tym nie byłbym chyba w stanie nawet wydobyć z siebie głosu. Gardło piekło mnie niemiłosiernie od krzyków, nie byłem w stanie nic mówić. Paliło i nie mogłem pozbyć się chrypki. Nie było tu też nic do picia. Potrafię obejść się bez jedzenia bardzo długi czas, lecz brak wody może mnie wykończyć o wiele szybciej. Jeśli się szybko stąd nie wydostanę, będzie znacznie gorzej. Moja sytuacja była kiepska i chociaż minęło już nieco, nie wyglądała w ogóle lepiej. Najdziwniejsze i najbardziej niepokojące było jednak to, że wciąż nie słyszałem nikogo na górze. Czujki nocne powinny tędy przechodzić jakiś czas temu. Jeśli ja tu trafiłem, to jest też możliwość, że i oni wpadli do dziury. Westchnąłem ciężko, po czym wziąłem głęboki wdech.
~ Nie było się nad czym zastanawiać, tu trzeba działać. - pomyślałem, a w moje ciało wstąpiły nowe siły. Skoro nie mogłem krzyczeć, musiałem poradzić sobie inaczej. Hałas był moim ratunkiem, bo tylko w ten sposób mogłem ściągnąć pomoc. Nastawiłem uważnie uszu, przyglądając się w skupieniu otoczeniu. Rzuciłem się na ścianę, z impetem uderzając w nią bokiem. Dźwięk nie był zbyt głośny, więc rozglądnąłem się w poszukiwaniu innej opcji. Niedaleko mnie leżał jakiś dziwny przedmiot. Wyglądem przypominał duży patyk, z tą różnicą, że był chyba z innego materiału. Zbliżyłem się, obwąchując ów badyl ze wszystkich stron. Był cięższy od drewnianego patyka, to na pewno. Pachniał też jakoś tak dziwnie. Metalicznie, jak krew, ale nie smakował jak krew, o czym przekonałem się, gdy mój język przejechał po tym czymś. Aż się wzdrygnąłem, wycofując się kilka kroków.
~ Obrzydlistwo, fuj! - skrzywiłem się z niesmakiem. ~ Nie, zdecydowanie się nie polubimy! - Plując resztką śliny, starałem się pozbyć smaku metalu. Ught, skrzywiłem się, spoglądając na nieszczęsny powód mojej niedoli. Wkurzony na cały świat, warknąłem, po czym uderzyłem ten badyl, aż walnął o ścianę, wydając przy tym głośny łomot. Dźwięk był bardzo silny i niósł się echem po okolicy. Mógłbym rzec, że za silny jak dla mnie. Z jękiem padłem na ziemię, zakrywając sobie uszy. Wstrząs, jaki mnie przeszedł, powędrował od czubka głowy po sam ogon. Wzdrygnąłem się ponownie, zamykając oczy. We łbie zaczęło mi szumieć, a raczej bić dzwony. Dopiero gdy ból ustał, podniosłem się z ziemi, głośno przy tym dysząc. ~ Co jeszcze mnie tu spotka! Potworność! - może panikowałem co nieco i wyolbrzymiałem swój problem, ale kto mnie to tam teraz widzi i słyszy? Choć jest prawdopodobieństwo, że odgłos metalu... Nim dokończyłem myśl, w tym samym czasie usłyszałem hałas na górze. Eureka! Ktoś usłyszał łomot!
~ Eh, ile ja bym dał, żeby być już przy niej. - jęknąłem, kładąc się na ziemi. Ucałowałbym ją, popieścił językiem przed snem tak, jak lubi. Na samą myśl o tym, uśmiecham się do siebie. Z chęcią zrobiłbym o wiele więcej, gdyby mi tylko pozwoliła. Lubiła trzymać mnie w ryzach, aż nie jestem w stanie się dłużej kontrolować. Aż puszczają wszelkie hamulce, które każdego dnia z trudem zaciskam. Wiem, że od pełnoprawnego sparowania jestem nie do życia i wiecznie mam chcicę. Zdaję sobie z tego sprawę. Staram się kontrolować, ale to samo przychodzi i odchodzi. Zaczyna się od łaskotania w dole brzucha, dość szybko przechodząc do gwałtownych skurczy i chęci poruszania biodrami. Próbowałem na wiele sposób pohamować żądzę, lecz nawet lecznicze ziółka nie pomagają. Jedynym wyjściem jest skupienie na czymś innym. Jeśli na przykład nie dostałabym pozwolenia na baraszkowanie, mógłbym równie dobrze spędzić czas z dziećmi. Pogadałbym sobie ze szczeniakami w jej łonie, pośpiewał im. Chociaż nie, lepiej, bym nie śpiewał, bo jeszcze przeze mnie stracą słuch, nim powitają swój nowy świat. Poza tym nie byłbym chyba w stanie nawet wydobyć z siebie głosu. Gardło piekło mnie niemiłosiernie od krzyków, nie byłem w stanie nic mówić. Paliło i nie mogłem pozbyć się chrypki. Nie było tu też nic do picia. Potrafię obejść się bez jedzenia bardzo długi czas, lecz brak wody może mnie wykończyć o wiele szybciej. Jeśli się szybko stąd nie wydostanę, będzie znacznie gorzej. Moja sytuacja była kiepska i chociaż minęło już nieco, nie wyglądała w ogóle lepiej. Najdziwniejsze i najbardziej niepokojące było jednak to, że wciąż nie słyszałem nikogo na górze. Czujki nocne powinny tędy przechodzić jakiś czas temu. Jeśli ja tu trafiłem, to jest też możliwość, że i oni wpadli do dziury. Westchnąłem ciężko, po czym wziąłem głęboki wdech.
~ Nie było się nad czym zastanawiać, tu trzeba działać. - pomyślałem, a w moje ciało wstąpiły nowe siły. Skoro nie mogłem krzyczeć, musiałem poradzić sobie inaczej. Hałas był moim ratunkiem, bo tylko w ten sposób mogłem ściągnąć pomoc. Nastawiłem uważnie uszu, przyglądając się w skupieniu otoczeniu. Rzuciłem się na ścianę, z impetem uderzając w nią bokiem. Dźwięk nie był zbyt głośny, więc rozglądnąłem się w poszukiwaniu innej opcji. Niedaleko mnie leżał jakiś dziwny przedmiot. Wyglądem przypominał duży patyk, z tą różnicą, że był chyba z innego materiału. Zbliżyłem się, obwąchując ów badyl ze wszystkich stron. Był cięższy od drewnianego patyka, to na pewno. Pachniał też jakoś tak dziwnie. Metalicznie, jak krew, ale nie smakował jak krew, o czym przekonałem się, gdy mój język przejechał po tym czymś. Aż się wzdrygnąłem, wycofując się kilka kroków.
~ Obrzydlistwo, fuj! - skrzywiłem się z niesmakiem. ~ Nie, zdecydowanie się nie polubimy! - Plując resztką śliny, starałem się pozbyć smaku metalu. Ught, skrzywiłem się, spoglądając na nieszczęsny powód mojej niedoli. Wkurzony na cały świat, warknąłem, po czym uderzyłem ten badyl, aż walnął o ścianę, wydając przy tym głośny łomot. Dźwięk był bardzo silny i niósł się echem po okolicy. Mógłbym rzec, że za silny jak dla mnie. Z jękiem padłem na ziemię, zakrywając sobie uszy. Wstrząs, jaki mnie przeszedł, powędrował od czubka głowy po sam ogon. Wzdrygnąłem się ponownie, zamykając oczy. We łbie zaczęło mi szumieć, a raczej bić dzwony. Dopiero gdy ból ustał, podniosłem się z ziemi, głośno przy tym dysząc. ~ Co jeszcze mnie tu spotka! Potworność! - może panikowałem co nieco i wyolbrzymiałem swój problem, ale kto mnie to tam teraz widzi i słyszy? Choć jest prawdopodobieństwo, że odgłos metalu... Nim dokończyłem myśl, w tym samym czasie usłyszałem hałas na górze. Eureka! Ktoś usłyszał łomot!
- Hey, jest tam ktoś?! - krzyknąłem ostatkiem sił, z trudem wydobywając z siebie słowa. Zakaszlałem przy tym siarczyście, potęgując tylko ból. Niech mnie wszyscy diabli, jeśli mi się przesłyszało i na darmo skazałem się na cierpienie. Jęczę jak baba, z czego zdawałem sobie doskonale sprawę. Co za tym idzie albo jest to kryzys wieku średniego, albo zwyczajnie takie sytuacje mnie przerastają. Przydałby mi się chyba psycholog albo porządne pranie mózgu. O czym ja myślę!?
- Atrehu?! Stary to ty? - spojrzawszy w górę, dostrzegłem ciemny łeb Naharysa. Patrzył na mnie z niepokojem, ale i ulgą wymalowaną na pysku. Uśmiechnąłem się szeroko, merdając przy tym ogonem. Serce zabiło mi mocniej z radości. Nareszcie ktoś mnie znalazł. Przyjaciel podszedł do krawędzi, ostrożnie stawiając łapy. Jego zachowanie świadczyło, że jest świadom zagrożenia. To dobrze, bo nie byłbym chyba w stanie w porę go ostrzec. Moje struny głosowe odmawiały posłuszeństwa. Nie chciały współpracować. Eh... Wracając — Nie wiem, jaki ma plan, ale niech Bogom będą dzięki, że się tu pojawił.
- Tak, to ja. - parsknąłem śmiechem, choć do śmiechu było mi daleko. Wciąż dziwnie się czułem, ale nie potrafiłem określić tego dokładnie. Jedno wiem na pewno — Nie lubię tego miejsca, a ono ewidentnie nie lubi mnie. I chwała tej dziurze, bo do głębszego i dłuższego zapoznania nie dojdzie. Po moim trupie. W moim sercu pojawiła się nadzieja na uwolnienie. Nie ważne, że nikła. Ufałem Naharys'owi i wiedziałem, że mi pomoże. Będę się zatem trzymać tej nadziei jak ostatniej deski ratunku. - Wyciągniesz mnie? Nie mogę stąd wyjść.
- Widzę. Zresztą nie ty jeden. - te słowa podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. I to takiej naprawdę lodowatej, z kostkami lodu, prosto z Antarktyki. Zimny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. Ziściły się moje najgorsze obawy i w sumie dobrze stwierdziłem, że coś tu nie gra. Brak nocnego patrolu dał mi do myślenia. Inni również trafili do tej dziwnej dziury albo natrafili na inną pułapkę. Przełknąłem ślinę (której praktycznie nie miałem), bo w pysku czułem Saharę. Gorącą i suchą jak piasek w lecie.
- Przeczuwałem, że coś jest nie tak. - szepnąłem, podchodząc nieco bliżej ściany. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Oboje byliśmy zdezorientowani i przestraszeni. - Nie wiem, co tu się dzieje, ale nie wygląda to najlepiej.
- Żebyś wiedział, na całym terytorium watahy dzieją się różne dziwne rzeczy.
- Jak to?
- Później wytłumaczę. Najpierw trzeba Cię stamtąd wyciągnąć. - Naharys rozglądnął się dookoła, po czym uśmiechnął delikatnie. Znaczy, że coś wymyślił. - Zaraz zrzucę ci lniane. Zaczep się o nią jakoś, tylko nie puszczaj, bo możesz mnie przy tym wciągnąć. A naszą dwójkę nie miałby kto ratować. - Basior zaśmiał się niemrawo i jak powiedział, tak uczynił. Już po chwili w dół zwisała napięta lina, którą oplótł siebie samego, robiąc również kółko wokół drzewa. Nie wiem, czemu to miało służyć, ale ewidentnie myślenie nie jest dziś moją mocną stroną. Czułem się wyprany i taki dziwnie pusty. Otrząsnąwszy się z tego letargu, przyszykowałem się do wspinaczki. Chwyciłem pyskiem lniane, uważając przy tym, aby jej nie zerwać. Są niezwykle wytrzymałe na ciężar, ale za to cienkie i łatwo je zniszczyć. Ostrożnie zakręciłem się, oplatając się sznurem.
- Gotowe! - krzyknąłem do przyjaciela. Lnianą szarpnęło, a mnie serce zamarło. Przez chwilę myślałem, że się zerwie, ale na szczęście nic się nie stało. Odetchnąłem głęboko, ustawiając się w odpowiedniej pozycji. Oparłem łapy o ścianę, szukając wszelakich szczelin, o które mógłbym zahaczyć, wspomagając nieco Naharys'a. To nie łatwe zadanie, albowiem ściana była dość twarda i no cóż, nie posiadała wgłębień. Musiałem zatem zaczepić się jakoś pazurami. Ciut bolało, nie powiem. Przyjemne uczucia to to nie było. Musiałem jednak zacisnąć zęby i przeć naprzód. Chyba nie było tak źle. Tak myślę. W wolnym tempie przemieszczałem się w górę, więc z pewnością jest dobrze. Co prawda niepokoiły mnie dźwięki z góry, a raczej głośne sapanie Naharysa. Odgłos przypominający rżącego ze zmęczenia jelenia. Hehe, nie, żeby sprawiało mi radość jego zmęczenie, co to, to nie, ale niech się chłopak trochę pomęczy. Do tej pory uważał, że ma lepszą kondycję ode mnie i że jest silniejszy. Przyszedł więc czas na udowodnienie swoich słów. Tylko cholipka, radzi sobie wyśmienicie.
~ Pogratuluję mu, a co! - pomyślałem, będąc już blisko krawędzi. W końcu dotarłem na sam szczyt. Te ostatnie kilka metrów były najgorsze. - Nareszcie! - sapnąłem, puszczając sznur, który przez mój ciężar, niemiłosiernie wbijał się w moje ciało. Auć, nie było wcale fajnie. Byłem pewny, że jeszcze przez długi czas będzie boleć. I z pewnością zostaną pręgi, dość nieładnie się prezentujące. Nie, żebym przejmował się swoim wyglądem. Ponoć wadery kochają samców z bliznami, aczkolwiek moja Lonya by mnie chyba zlinczowała, zamiast się cieszyć... samice są dziwne.
~ Pogratuluję mu, a co! - pomyślałem, będąc już blisko krawędzi. W końcu dotarłem na sam szczyt. Te ostatnie kilka metrów były najgorsze. - Nareszcie! - sapnąłem, puszczając sznur, który przez mój ciężar, niemiłosiernie wbijał się w moje ciało. Auć, nie było wcale fajnie. Byłem pewny, że jeszcze przez długi czas będzie boleć. I z pewnością zostaną pręgi, dość nieładnie się prezentujące. Nie, żebym przejmował się swoim wyglądem. Ponoć wadery kochają samców z bliznami, aczkolwiek moja Lonya by mnie chyba zlinczowała, zamiast się cieszyć... samice są dziwne.
- Mógłbyś trochę schudnąć. - spojrzałem na basiora, który leżąc na całej długości ciała i głośno dysząc, uśmiechał się do mnie szeroko.
- Nie przesadzaj, nie jestem taki ciężki. - podszedłem do niego, kładąc się obok. Dla efektu i zabawy runąłem na ziemię plackiem, by jakoś dać mu do zrozumienia, że wygląda jak spłaszczony dywanik. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i już po chwili oboje śmialiśmy się głośno. Próbując się jakoś powstrzymać, przewróciłem się na plecy, zakrywając pysk łapami. - Z czego tak ryjemy? - zapytałem, między napadami wstrząsów. Wszystko mnie bolało, serce łomotało jak dzwony, z trudem łapałem hausty powietrza, a i tak nie mogłem oddychać. Skutkiem tego był oczywiście kaszel i ból gardła, ale chichrałem się dalej. Powaliło mnie zdrowaśko. Przydałby się medyk.
- Mnie się pytasz? - dłuższą chwilę zajęło nam ogarnięcie się. Ze łzami w oczach podnieśliśmy się z ziemi. Trening oddechu przyniósł cudowne rezultaty. Chwała i Cześć szkoleniom. Bez nich pewnie byśmy się udusili. Byłoby to dość zabawne. Umrzeć ze śmiechu. Czy mógłby być większy banał? Na szczęście nie groziło nam to. No, jeszcze nie. Nigdy nie wiadomo. Zawsze może się bowiem coś wydarzyć. Nie jesteśmy nieśmiertelni. Nasze życie przemija według określonego systemu. Pieprzony krąg życia. Było i ni ma — tak właśnie toczą się losy żyjących tu stworzeń. Mniejsza o to. Trzeba było się skupić. Są ważniejsze sprawy na głowie. Uspokoiliśmy się w końcu. Wziąłem kilka głębszych wdechów, zwalniając pracę serca. Opuszkiem łapy wytarłem łzy kumulujące się w kącikach oczu.
- Dobra, to co się właściwie dzieje? - Naharys spoważniał nagle i spojrzawszy przed siebie, łbem wskazał góry Sommets Interdits. ~ Daleko. - stwierdziłem z krzywym uśmiechem, starając się dojrzeć cokolwiek przez gęstwinę lasu. Było już ciemno, a na niebie majaczył słabym blaskiem księżyc, oświetlając tylko to, co było najbliżej.
- Na całym terytorium watahy dochodzi do dziwnych zdarzeń. W górach pojawiły się stworzenia, ale nie takie, jakie istnieją w naszym świecie. To było zupełnie coś innego. Te... stwory nie przypominały nic, co znałem. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. - basior spojrzał na mnie wzrokiem, który tylko potwierdzał moje własne uczucia. Działo się coś złego. Coś, nad czym nie mieliśmy kontroli i z czym przyjdzie nam walczyć. Przyszłe zdarzenia na pewno wyryją się w historii naszej sfory. Jedna zasadnicza myśl nie dawała mi spokoju. Nieprzyjemne uczucie spowodowało szybsze bicia serca. Do tego dostałem zimnych dreszczy. Powoli zaczynałem rozumieć, o co chodzi. Nie mogło to jednak dotyczyć jej. Nie, nie mogła stać jej się krzywda. Zabiję każdego, kto śmiałby ją tknąć.
- Ale...O, nie... Wracamy do Lonyi! - Naharys złapał mnie w ostatniej chwili, gdy wyrwałem do przodu jak torpeda. Z trudem utrzymując mnie w ryzach, mocniej zacisnął szczęki. ~ Co do cholery!? - Zabolało. Warknąłem wściekle, obnażając kły. - Ey, puszczaj mnie!
- Uspokój się, jest bezpieczna z innymi samicami. - słowa przyjaciela uspokoiły mnie nieco, aczkolwiek nadal byłem zły za to, w jaki sposób mnie potraktował. Mógł sobie darować ten chwyt za kark. Nie jestem małym dzieckiem i żaden samiec, nawet przyjaciel nie będzie mnie w ten sposób traktować! ... eh, powinienem pójść na jakąś terapię, by nauczyć się walczyć sam ze sobą. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym przez swoją agresję zrobił krzywdę Nahrysowi. Przyjaźń z nim jest więcej warta, niż moja urażona duma. Byłem mu wdzięczny za pomoc i to, że zadbał o swoją siostrę, jej młode i resztę watahy. Westchnąłem zatem, uspokajając oddech, przestając jednocześnie walczyć. Wyrywanie się jest bez sensu, acz pod względem siły jesteśmy tacy sami. Byłbym w stanie apelować i kto wie, czy nie okazałbym się silniejszy. Co by mi jednak to dało? Poza tym... jak mam być szczery, nie podoba mi się moje zachowanie. Coraz częściej myślę o sobie jak o narcystycznym dupku z wygórowanym ego. Wiecznie nadąsanym, pewnym siebie dupku, wszystko wiedzącym najlepiej. Nigdy taki nie byłem i nie chciałem być. Nie wiem, co się we mnie zmieniło i kiedy.
Mimo tej wiedzy i myśli, nie uważałem Naharys'a za wroga, czy przeciwnika, który byłby w stanie sprowadzić mnie do parteru. Mógłbym się z łatwością uwolnić, tylko, czy jest ku temu sens? Miał prawo mnie złapać. Mógłby to zrobić tylko nieco inaczej... Naharys będąc pewien, że nie zrobię nic głupiego, puścił mnie powoli. Nie czułem już kłów na karku, ale wciąż byłem niespokojny. Owszem, z nas dwóch to on był tym opanowanym, trzeźwo myślącym. Ja natomiast działałem instynktownie, dość chaotycznie. Zupełnie jak niedorozwinięty szczeniak, wkraczający dopiero w dorosłość. Jestem dość nadpobudliwy, aczkolwiek nie wiem, dlaczego w walce jest już zupełnie inaczej. Opanowanie i obmyślanie strategii idzie mi dość łatwo i sprawnie. Nikt nie ma ze mną wtedy szans. Adrenalina buzuje w moich żyłach, napędzając wszystkie szare komórki i każdą część ciała. Jeszcze nikomu nie udało się mnie w taki sposób pokonać. I nikomu się nie uda. Chyba że zna moje ruchy na pamięć i jest w stanie je przewidzieć. Byłem ciekaw, jak potoczyłaby się potyczka z Naharys'em, gdybyśmy walczyli na poważnie. Nie tak, aby trenować, ale po to, aby zabić. Czy wciąż byłoby tak samo? Kto by wygrał? W sumie to głupie myślenie i jeszcze durniejszy pomysł. Po co ja w ogóle o tym myślę, gdy są ważniejsze sprawy? - Itami, Tsumi, Pina oraz Copycat są z nią w lecznicy. Mają za zadanie dbanie o rannych.
Mimo tej wiedzy i myśli, nie uważałem Naharys'a za wroga, czy przeciwnika, który byłby w stanie sprowadzić mnie do parteru. Mógłbym się z łatwością uwolnić, tylko, czy jest ku temu sens? Miał prawo mnie złapać. Mógłby to zrobić tylko nieco inaczej... Naharys będąc pewien, że nie zrobię nic głupiego, puścił mnie powoli. Nie czułem już kłów na karku, ale wciąż byłem niespokojny. Owszem, z nas dwóch to on był tym opanowanym, trzeźwo myślącym. Ja natomiast działałem instynktownie, dość chaotycznie. Zupełnie jak niedorozwinięty szczeniak, wkraczający dopiero w dorosłość. Jestem dość nadpobudliwy, aczkolwiek nie wiem, dlaczego w walce jest już zupełnie inaczej. Opanowanie i obmyślanie strategii idzie mi dość łatwo i sprawnie. Nikt nie ma ze mną wtedy szans. Adrenalina buzuje w moich żyłach, napędzając wszystkie szare komórki i każdą część ciała. Jeszcze nikomu nie udało się mnie w taki sposób pokonać. I nikomu się nie uda. Chyba że zna moje ruchy na pamięć i jest w stanie je przewidzieć. Byłem ciekaw, jak potoczyłaby się potyczka z Naharys'em, gdybyśmy walczyli na poważnie. Nie tak, aby trenować, ale po to, aby zabić. Czy wciąż byłoby tak samo? Kto by wygrał? W sumie to głupie myślenie i jeszcze durniejszy pomysł. Po co ja w ogóle o tym myślę, gdy są ważniejsze sprawy? - Itami, Tsumi, Pina oraz Copycat są z nią w lecznicy. Mają za zadanie dbanie o rannych.
- Pewnie nie była z tego zadowolona. - parsknąłem śmiechem, wyobrażając sobie moją misie. Znając ją, hormony jej puściły i ktoś przy tym oberwał. Na całe szczęście tym razem mi się poszczęściło, gdyż nie byłem to ja.
- Hah, żebyś wiedział. - basior zaśmiał się dźwięcznie, spoglądając w rozgwieżdżone niebo. Gdy nie widział, wystawiłem język w jego stronę, odrobinę go przedrzeźniając. Oczywiście, uważałem, by mnie nie przyoczył. Byłoby to wysoce niestosowne i mógłby się obrazić... Albo wręcz przeciwnie, zrobiłby to samo, co ja. Nie bez powodu jesteśmy przyjaciółmi i jako jedyni najbardziej się dogadujemy. Nic sobie nie robimy z przytyków tego drugiego. Wzajemnie się nieraz obrażaliśmy, zdarzało się w żartach uszczypliwości, a nieraz nawet kłóciliśmy się tylko po to, aby później pogodzić się przy odrobienie trunku. Takie tam męskie sprawy i relacje między wilcze. - Wyrywała się w amoku, chcąc cię odnaleźć. Majaczyła, że choćby kamień na kamieniu stanął, masz być przy porodzie. - Naharys zrobił szczególną pauzę, więc z całą pewnością uraczy mnie krwawą i niezapomnianą informacją, bo czemuż by nie? Lonya jest znana z gróźb pod moim adresem. To też w niej kochałem. Nie, że traktowała mnie jak psa, bo tak nie jest. Miała jednak tendencję do grożenia i złorzeczenia, ilekroć zapominałem o czymś bądź nie było mnie przy ważnych wydarzeniach. Rozumiałem to i o dziwo tolerowałem. W sumie delikatnie mogę rzecz, że w łóżku wszystko „odszczekuje". Jej jęki są tego najlepszym dowodem. Głośne i głębokie. Do tego nieraz nie ma szans zmienić pozycji, gdy... - Inaczej flaki Ci z tyłka powyrywa i wsadzi w rzydź. - trochę nerwowo zacząłem się chichrać, wyobrażając sobie takową sytuację, po czym przełknąłem głośno ślinę, której dalej praktycznie nie miałem. Potwornie chciało mi się bowiem pić. Ból gardła był znośny, ale problematyczny. Nawracał co chwilę, przy każdym wypowiedzianym słowie.
Do tego chrypka i kaszel. Meh. - Dopiero rozkaz Renesmee posadził ją na czterech literach. - Naharys westchnął cicho, a ja mu zawtórowałem. Oboje byliśmy wypompowani i mieliśmy złe przeczucia. Wiedziałem, że jest równym stopniu zaniepokojony. To jego siostra, która spodziewa się potomstwa. Narażona na stres może urodzić w każdej chwili. Chciałbym już zobaczyć nasze dzieci. Przytulić je delikatnie, wycałować za wszystkie czasy. Z pewnością Naharys też o tym myślał. Błogi uśmiech majaczył mu na pysku. Będzie wujkiem tak jak ja ojcem. Martwił się o jej stan i o to, co aktualnie działo się w watasze. Na domiar złego miał przecież Pinę i własne szczenięta, o które dba najlepiej, jak potrafi. I zamiast być przy nich, jest tutaj ze mną. Dużo miał na głowie, nie powinienem dokładać mu zmartwień. Wszak to ja byłem betą, lecz zachowywałem się jak niepewna i słaba omega. I to taka nierozważna, wiecznie bujająca w obłokach. To by się nawet zgadzało, bo dość często odpływam myślami. Nie mam nad tym władzy, nie kontroluję tego. Po prostu w którymś momencie odpływam i tyle mnie widziano.
Nie rozumiałem zatem decyzji Renesmee, by to mnie uczynić swoim betą. Nie twierdzę wcale, że to była zła decyzja, lecz z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że to nie dla mnie. Nie nadaję się na alfę, a co dopiero na betę. Nie potrafię przewodzić członkami sfory, jestem leniwy, o czym świadczy dzisiejsze zaniedbanie obowiązków. Co prawda od kilku miesięcy nie miałem czasu dla siebie, wiecznie byłem na łapach. Bez przerwy trenowałem, załatwiałem różne sprawy, łaziłem z miejsca na miejsce, byleby przekazać jakieś informacje. Jedynie to jest moim usprawiedliwieniem. Banalnym, ale jednak. Dlatego myślę, by odmówić awansu i zrzec się tego stanowiska. Naharys powinien awansować, nie ja. Może powinienem porozmawiać o tym z Rene? Na wszystkich Bogów świata, o czym ja myślę! Potrząsnąłem gwałtownie głową, odtrącając te myśli. Ja się tak nie zachowuję, więc co się ze mną dzieje!? Muszę się z tego uwolnić i wziąć się ostro do pracy. Problemy same się nie rozwiążą. Nie jestem słaby, ja się nigdy nie wycofuję. Urodziłem się Alfą, jestem z rodziny z tradycjami. Zostałem poczęty, by przejąć rządy po ojcu. W moich żyłach płynie krew przywódcy stada. Do cholery jasnej, czy komu się to podoba, czy nie, jestem pieprzonym Alfą i nim pozostanę. Któregoś dnia, gdy będę silniejszy, pokażę mojemu bratu, gdzie jego miejsce. Rozpruję mu flaki. Nie wiem co prawda, jak zareaguje wataha. Nie byłem mordercą, jakim mnie okrzyknięto. Z drugiej strony on mnie oszukał. Tak samo, jak matka i moja była. Jedynie, za co jestem im wdzięczny to to, że jestem tu. Mogę nabrać doświadczenia i siły.
Do tego chrypka i kaszel. Meh. - Dopiero rozkaz Renesmee posadził ją na czterech literach. - Naharys westchnął cicho, a ja mu zawtórowałem. Oboje byliśmy wypompowani i mieliśmy złe przeczucia. Wiedziałem, że jest równym stopniu zaniepokojony. To jego siostra, która spodziewa się potomstwa. Narażona na stres może urodzić w każdej chwili. Chciałbym już zobaczyć nasze dzieci. Przytulić je delikatnie, wycałować za wszystkie czasy. Z pewnością Naharys też o tym myślał. Błogi uśmiech majaczył mu na pysku. Będzie wujkiem tak jak ja ojcem. Martwił się o jej stan i o to, co aktualnie działo się w watasze. Na domiar złego miał przecież Pinę i własne szczenięta, o które dba najlepiej, jak potrafi. I zamiast być przy nich, jest tutaj ze mną. Dużo miał na głowie, nie powinienem dokładać mu zmartwień. Wszak to ja byłem betą, lecz zachowywałem się jak niepewna i słaba omega. I to taka nierozważna, wiecznie bujająca w obłokach. To by się nawet zgadzało, bo dość często odpływam myślami. Nie mam nad tym władzy, nie kontroluję tego. Po prostu w którymś momencie odpływam i tyle mnie widziano.
Nie rozumiałem zatem decyzji Renesmee, by to mnie uczynić swoim betą. Nie twierdzę wcale, że to była zła decyzja, lecz z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że to nie dla mnie. Nie nadaję się na alfę, a co dopiero na betę. Nie potrafię przewodzić członkami sfory, jestem leniwy, o czym świadczy dzisiejsze zaniedbanie obowiązków. Co prawda od kilku miesięcy nie miałem czasu dla siebie, wiecznie byłem na łapach. Bez przerwy trenowałem, załatwiałem różne sprawy, łaziłem z miejsca na miejsce, byleby przekazać jakieś informacje. Jedynie to jest moim usprawiedliwieniem. Banalnym, ale jednak. Dlatego myślę, by odmówić awansu i zrzec się tego stanowiska. Naharys powinien awansować, nie ja. Może powinienem porozmawiać o tym z Rene? Na wszystkich Bogów świata, o czym ja myślę! Potrząsnąłem gwałtownie głową, odtrącając te myśli. Ja się tak nie zachowuję, więc co się ze mną dzieje!? Muszę się z tego uwolnić i wziąć się ostro do pracy. Problemy same się nie rozwiążą. Nie jestem słaby, ja się nigdy nie wycofuję. Urodziłem się Alfą, jestem z rodziny z tradycjami. Zostałem poczęty, by przejąć rządy po ojcu. W moich żyłach płynie krew przywódcy stada. Do cholery jasnej, czy komu się to podoba, czy nie, jestem pieprzonym Alfą i nim pozostanę. Któregoś dnia, gdy będę silniejszy, pokażę mojemu bratu, gdzie jego miejsce. Rozpruję mu flaki. Nie wiem co prawda, jak zareaguje wataha. Nie byłem mordercą, jakim mnie okrzyknięto. Z drugiej strony on mnie oszukał. Tak samo, jak matka i moja była. Jedynie, za co jestem im wdzięczny to to, że jestem tu. Mogę nabrać doświadczenia i siły.
A tak na marginesie wracając do Lonyi — Zazdrościłem im tej więzi, gdyż sam ze swoim bratem takowej nie miałem, a siostrzyczka mimo dobrego serca, zawsze chodziła własnymi ścieżkami. Miała dla mnie czas, lecz była dużo młodsza, a przy tym bardziej... Hm, jakby ją tu określić? Bardziej samodzielna, o! Ze mnie koledzy się śmiali, bo prowadzałem się ze smarkulą, do tego gówniarą, która ledwo co przestała ssać mleko. Nie przeszkadzało mi to, dawałem jasne oznaki, że mam w nosie ich opinie. Opiekowałem się nią, najlepiej jak umiałem. Czułem się w obowiązku chronić ją przed niebezpieczeństwem. I nic innym do tego, że tak robiłem. Asui natomiast wcale nie było to obojętne. Przejmowała się tym, w jaki sposób mnie traktują i co myślą o niej samej. Po którejś z takich utarczek zaczęła mnie ignorować. Wymyślała różne preteksty, byleby nas razem nie widziano. Tolerowałem i akceptowałem jej decyzje, acz bolało. Czułem się odtrącony, nie miałem z kim pogadać. Rodzice odpadali. Mieli własne problemy i swój świat. Lupus się do tego nie nadawał. Od zawsze był nadętym dupkiem, który nie widział niczego, poza czubkiem własnego nosa. Asui natomiast była inna. Bardziej uczuciowa, dla wszystkich chciała dobrze. Istne ucieleśnienie anioła, tak właśnie o niej myślałem. Kochałem jej wady, których ona nie cierpiała. Akceptowałem fakt, że robiłem za opiekunkę, pasowało mi to nawet. Niestety siostrzyczka nie podzielała mojego zdania i dlatego za wszelką cenę unikała mej osoby. Przestaliśmy spotykać się regularnie na wzgórzu, by podziwiać wschód i zachód słońca. To był nasz rytuał. Nikt poza nami o tym nie wiedział. Myślałem, że tak będzie zawsze, lecz srogo się zawiodłem. Oddalała się coraz bardziej, by wataha, a raczej te wypierdki z bocznej gałęzi dali mi spokój. Nie wiedziała, że ten sposób słabo działa, bo jak się już ktoś przyczepi, to zawsze znajdzie powód, choćby banalny, by dalej Tobą pomiatać. Nauczyłem się więc sobie z tym radzić. Za pomocą agresji, której ojciec nigdy nie popierał. Wielokrotnie powtarzał, że wojna nigdy nie rozwiązuje problemów, tylko je rodzi. I że w ten sposób daleko nie zajdę. Wiadomo było, że miał rację, zresztą był przywódcą watahy, mało kiedy się mylił. Szkoda tylko, że nie widział, jak cierpię. Przyzwyczajony do obecności swojej młodszej siostrzyczki, zamknąłem się w sobie po tym wszystkim. Nie chciałem nikogo widzieć, nienawidziłem współczucia, które mi jawnie okazywano. Czułem się źle, a Asui to widziała. W równym stopniu stała się odległa, nie odzywała się za wiele. Jakby coś ją zablokowało. Zmarkotniała, posmutniała. Pewność siebie się z niej ulotniła. Byłem pewny, że cierpiała tak, jak ja, aczkolwiek starała się tego nie pokazywać. Owszem nasza więź była silna i mimo wszystko myślę, że nadal jest. Cień przeszłości nie zdołał rozciąć łączącą nas nić. Eh... Ile ja bym dał, aby teraz wrócić do domu i znów ją zobaczyć. Choćby przez chwilę, ułamek sekundy. Tylko po to, aby przypomnieć sobie, jak wyglądała. Minęło już trochę czasu od mojego wygnania. Praktycznie dwa długie lata. Zapamiętałem ją jako spokojnego szczeniaka, który potrafi owinąć sobie wokół pazurka każdego samca. Jednocześnie była przy tym cicha, delikatna i taka niewinna. Czystość aż z niej biła i śmiem twierdzić, że nikomu nie udało się dotrzeć do jej serca. To nie byle jaka wadera, o nią trzeba było się starać. Wspaniała kompanka i wierna wspólniczka w zbrodniach. Idealnie integrowała się też z samicami. Pamiętam kilka szczególnych wydarzeń, gdy...
- Ziemia do Atrehu! - podskoczyłem gwałtownie na dźwięk głosu Naharys'a. Oczy miałem zapewne jak spodki. Musiałem wyglądać komicznie. Najeżony do granic możliwości, z kłami na wierzchu i wbitymi ostrymi pazurami w ziemię. Uspokoiłem się dopiero po chwili, gdy pierwszy szok minął. Spojrzawszy na Naharys'a z pretensją wymalowaną na pysku, prychnąłem cicho, siadając na ziemi. Orientacyjnie i wręcz teatralnie opatuliłem się ogonem. Można by to nazwać ala fochem. - Mówię do Ciebie od kilku długich minut.
- Co? Wybacz, odpłynąłem. - basior westchnął ciężko, po czym ponownie i tym razem dosadnie, przedstawił mi narastający problem na naszych terenach. Mówił głośno i wyraźnie, uważnie sprawdzając, czy przyswoiłem sobie wszelkie dane. Krótko mówiąc, wyjaśnił mi wszystko w taki sposób, jakby tłumaczył coś dziecku. Mruknąłem niezadowolony, prychając nieco pod nosem. Ught, nienawidzę siebie za to, jaki jestem. Czemu nie mogę się skupić? Dostałem przecież zadanie do wykonania. Informacje, a raczej polecenie od Renesmee, by przeczesać ten fragment lasu i uratować wszystkich, którzy będą w potrzebie. Skupiłem zatem całą swoją siłę na to, aby wykonać ten rozkaz bez zająknięcia. Coś jednak mi to utrudniało. To cholerne nieznane uczucie, które powoduje u mnie złe myśli. A raczej to, że nie mogę się skupić. Popadam w stany depresyjne, zaczynam wątpić w siebie i swoją siłę. I zachowuje się jak szczeniak. Coś tu jest nie tak. Tylko co? Walka z tym będzie równie ciężka, jak cała ta sprawa.
- W porządku, rozumiem. Rozdzielamy się, czy idziemy w parze? - podszedłem do niego pewnie i śmiało. Niech wie, że jestem gotowy do działania. Musiałem to też udowodnić samemu sobie. Dam radę, jestem w stanie to zrobić. Wystarczy chcieć.
- W parze jest bezpieczniej. Będziemy ochraniać swoje tyły nawzajem. Plusem jest to, że we dwóch sprawniej pomożemy potrzebującym.
- A minusem, że zajmie nam to dość dużo czasu i kto wie, czy oboje nie wpadniemy w pułapkę. - zamyśliłem się na chwilę. Dropiąc pazurami w ziemi, zacząłem obmyślać plan. Strategiczne myślenie to mój najlepszy atut, jeśli tylko jestem w stanie trzeźwo analizować sytuację. Postanowiłem wykorzystać zdobytą wiedzę i doświadczenie. - Podsumowując: Ruszamy zygzakiem przez las w taki sposób, by mieć zarówno plażę, jak i polanę na widoku.
- Zgadza się. Nie będziemy musieli się cofać.
- W razie niebezpieczeństwa chronimy się nawzajem oraz po drodze ratujemy wszystkich, których spotkamy. - oboje kiwnęliśmy głowami, ruszając żwawo w stronę oceanu.
- Po trzecie dbamy o to, by niczego i nikogo nie przeoczyć, a jednocześnie, by samemu nie wpaść w jedną z tych pułapek na niedźwiedzie. ~ Chciał chyba powiedzieć, w magiczne pułapki na wilki.
- Nie wiem, czy zauważyłeś, ale nasze magiczne zdolności zniknęły. - Naharys pokiwał zdecydowanie głową, rozglądając się uważnie.
- Wiem, wszyscy je straciliśmy. - lustrując okolice, nastawiliśmy oczy i uszy. Jeszcze nigdy nie byłem tak skupiony na tym, co mam robić. Nie mogłem pozwolić sobie na błąd. Nie, teraz gdy wataha jest w niebezpieczeństwie, a moja ukochana lada moment urodzi. Muszę być przy niej na czas. Inaczej jednakowo ja nie daruje tego sobie, co Lonya nie omieszka zmyć mi głowę. No, co prawda w takiej sytuacji powinna mi chyba wybaczyć. Nie moja wina przecież... Mniejsza o to. ~ Czas nagli. - pomyślałem, zerkając na rozgwieżdżone niebo.
*
Żwawo, ale z dozą ostrożności, przemierzaliśmy skąpany w ciemności las. Naszym jedynym źródłem światła był nikły blask księżyca, co chwilę przysłaniany przez przemieszczające się chmury. Ciężko było cokolwiek dostrzec. Nie powinno nam to jednak przeszkadzać. My wilki zostaliśmy wszakże obdarzeni niezwykle wyostrzonym wzrokiem. Noc nam zatem niestraszna. Problem polegał na tym, że gęsta, biała mgła pojawiła się dosłownie znikąd. Wyłoniła się z czeluści między drzewami, całkowicie pochłaniając nas w swej bieli. Nie było widać niczego przed nami, co nie znajdowało się w odległości kilku metrów. Stąpaliśmy przez to jeszcze wolniej niż wcześniej i z większą ostrożnością. Exan położył się na ziemi i niczym myśliwy, powoli przemieszczał się w przód. Mieliśmy jednak o wiele większe kłopoty. Zgubiliśmy się, straciwszy orientacje w terenie. Żadnych znaków rozpoznawczych, zero zapachów czy śladów, mogących naprowadzić nas na właściwą ścieżkę. Błądziliśmy jak dzieci we mgle i było to zdecydowanie trafne powiedzenie. Nie mogliśmy jednak się zatrzymać. Zdeterminowani i gotowi na wszystko, pokonywaliśmy metr za metrem. Co nas zadziwiało i zdezorientowało, to kolejne wydrążone dziury w ziemi. Głębokie i identyczne. Nie dałoby się ich rozróżnić. Wielkość i długość zgadzała się co do milimetra. Z pewnością były tak samo głębokie. Czy było inaczej, nie zamierzaliśmy się przekonywać. Spojrzeliśmy za to na siebie w szoku. Serca biły nam jak dzwony. Szybko i nierówno. Znikła też nasza pewność siebie. To mogła być kolejna pułapka, a raczej pułapka w pułapce. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. To nie było normalne. Kawałek przed nami znajdowała się kolejna dziura, a za nią następne. Ułożone pionowo, jakby wskazywały nam kierunek. Próbowaliśmy przejść na drugą stronę, nadaremno. Ziemi osuwała się spod łap. Równie dobrze, zamiast kilku pułapek mogłaby być jedna wielka wyrwa, niczym koryto rzeki bądź niekończąca się przepaść. Nie miałoby to znaczenia. Nie mogliśmy jej przeskoczyć. Obejść też się nie dało. Jedyną opcją było iście przed siebie, wzdłuż linii. Powrót również był zablokowany, że nie wspomnę o żadnej zmianie kierunku. Tak, byliśmy w pułapce, która wyznaczała nam drogę. Ktoś lub coś bawiło się z nami, ale to nie my graliśmy pierwsze skrzypce. Byliśmy niczym kukiełki, kierowane za pomocą lniany.
- Nie podoba mi się tu. - szepnąłem cicho, rozglądając się nerwowo na boki. Exan nie odpowiedział, jednak po jego ogonie, zwiniętym pod brzuchem wiedziałem, że jest tak samo przerażony, jak ja. Przełknął głośno ślinę, wchodząc między gęste krzaki. Podążałem za nim, niepewny tego, co nas spotka. Nie taki był plan. Miało być zupełnie inaczej. Tymczasem daliśmy się złapać jak dzieci. Naiwnie wierząc, że pójdzie jak na ślizgawce. Szybko i prosto. Nawet, jakbyśmy mieli się poobijać, ryzyko nie było zbyt duże. Mieliśmy za swoje i przyjdzie nam za to zapłacić. Może nawet życiem. Nie byłem gotowy na śmierć, nie w taki sposób. Wyobrażając sobie swój koniec, myślałem raczej o spokojnym odpłynięciu po osiągnięciu odpowiedniego wieku. Gdy szczeniaczki będą dorosłe, wyfruną z gniazda i wydadzą na świat kolejne potomstwo. Będąc dziadkiem w podeszłym wieku, byłbym gotowy, by odejść z tego świata. Nie mogłem się zatem poddać. Nie tutaj, nie teraz. Całe lata przede mną, przy mojej Pani. Smak przyszłości był lepszy i napawał optymizmem. ~ Nie dam się, choćby nie wiem, co się działo! - warknąłem w myślach, zrównując się z przyjacielem. Przed nami dostrzegliśmy wyjście. Światełko w tunelu, które być może okaże się zgubne.
Ostrożnie wyszliśmy z zarośli, powoli stawiając kolejne kroki. Jakby wyczuwszy zagrożenie, bądź kolejną pułapkę, stąpaliśmy po ziemi delikatnie. Na paluszkach bym rzekł niczym doświadczone zjawy. Niewidzialne i niematerialne. Zupełnie jak duchy. Nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na chwile nieuwagi. Przez nieostrożność straciliśmy zbyt wiele czasu i energii. Kolejny błąd mógł przypieczętować nasz los. Nie po raz drugi. Cała misja byłaby zagrożona. Z tego powodu każdy z nas dokładnie penetrował okolicę. Naharys szedł przodem, ja w dalszym ciągu osłaniałem tyły. Nie, żeby mi to przeszkadzało, aczkolwiek nie miałbym nic przeciwko prowadzeniu. Nie było jednak czasu na takie błahostki. Szedłem tylko po sprawdzonej i wydeptanej przez niego ścieżce. Miało to swoje plusy. Opuszki łap skutecznie zagłuszały odgłos naszych kroków, dzięki czemu udało nam się podkraść niezauważenie. Wiatr wiał nam w pyski, niwelując wszelkie zapachy, mogące zdradzić naszą obecność. Pogoda nam sprzyjała. To dobrze. Byłem z tego faktu zadowolony. Im mniej kłopotów, tym lepiej dla nas. Exan zatrzymał się nagle w półkroku. Podniosłem się nieco i wytężyłem wzrok, zaglądając znad jego ciała. Naszym oczom ukazał się dość niecodzienny widok. Obcy samiec, dziwnie kołyszący się na boki, ledwo siedział przy jednej z kolejnych pułapek. Był nieobecny duchem i wyglądał mi na szaleńca, co to nagle z psychicznym śmiechem rzuca się na swą ofiarę.
Zerknąłem na jego postać z dziwnym niepokojem. Był to starszy wilk o dość tłustej, zaniedbanej sierści i popielatym umaszczeniu. Miał długie czarne uszy i bardzo krótki, wyszczerbiony ogon, którym z trudem starał się opatulić. Gdzieniegdzie brakowało też strzępków futra, a na pysku widniała dość wyrazista, wyblakła blizna jak po cięciu długiego pazura. Zaczynała się od czoła, przechodząc na wskroś oczu, aż po policzek. Jego wychudzona sylwetka wręcz wtapiała się w otoczenie. Obraz nędzy i rozpaczy. Do tego był bardzo brudny, sierść się lepiła, a zapach stęchlizny przyprawiał mnie o mdłości. Nie potrafiłem dostrzec niczego więcej, albowiem pysk zwrócony miał ku ziemi. Intensywnie wpatrywał się glebę, kołysząc swoim ciałem to do przodu, to do tyłu. Mój słuch wyłapał też szmery, jakby mamrotał coś do siebie. Nie było mowy, by ów wilk stanowił jakieś zagrożenie. Z tego względu pewnie ruszyliśmy w jego kierunku.
- K...kt...kto idzie? - przybysz zerknął na nas, a jego spojrzenie wbiło nas w ziemię. Zamarliśmy w pół kroku, a może nawet cofnęliśmy się odrobinę. Naharys odwrócił wzrok, przybierając uległą postawę. Nie chciałem tego, lecz zrobiłem to samo. Kuląc się pod wydzieloną przez niego aurą — alfią i niezwykle potężną, starałem się zawrócić. Moje ciało nie słuchało jakby sparaliżowane strachem. Samiec bowiem nie miał oczu, czego wcześniej nie dostrzegliśmy. Zamiast nich były puste oczodoły, z których sypał się jakiś proszek. Jakby wypalone zostały rozżarzonym węglem, czego dowodziły wyraźne ślady ognia wokół nich. Z jakiegoś jednak powodu miałem wrażenie, że nie był ślepy. Uważnie śledził każdy nasz ruch. Nie dostrzegłem także strachu na jego pysku. Nie, to było zupełnie coś innego. Gdy kąciki jego warg podniosły się w uśmiechu, wiedziałem już, że zaraz będzie po nas. Jeśli czegoś nie zrobimy, skonamy. Nie mogłem teraz umrzeć. Powtórzę się po raz kolejny, ale muszę to podkreślić. Mam cel w życiu i nie odejdę, dopóty, dopóki go nie osiągnę. Wziąwszy głębszy oddech, wbrew swojemu ciału i rozumy, podniosłem się do pozycji pionowej. Chwiejnie stanąłem na łapach, ze wszystkich sił łapiąc równowagę. Potrzebna mi była teraz jak nic innego. Walczyłem z siłami potężniejszymi ode mnie, lecz nad uległością dominowała moja alfia natura. Alfy nie zginają karku przed nikim. Chyba że z własnej woli poprzez szacunek do drugiego osobnika. Tu nie było o tym mowy. Byłem do tego zmuszany. Nie podobało mi się to. Nie zamierzałem pozwolić nikomu się tak traktować. Zerknąłem na Naharysa, który wlepił we mnie swoje niedowierzające spojrzenie. Szok na jego pysku był widoczny. Nie sądził, że jestem do tego zdolny. On sam nie potrafił się postawić, nie ważne, z jaką siłą i determinacją próbował. Nie sądziłem, że to kiedyś powiem, ale to dodawało mi energii. Byłem w stanie pokonać to coś. Musiałem się tylko otworzyć. Odblokować to, co w sobie dusiłem przez te kilka lat. Tylko w sytuacjach zagrożenia pozwalałem, by moja druga natura wypłynęła na powierzchnię. Potęga mego klanu, cechy Alfy Alf. Czegoś, czego nie da się zdobyć ot, tak. Trzeba było to mieć we krwi. Siła przekazywana z pokolenia, na pokolenie w obrębie jednej rodziny. I tylko pierworodny otrzymywał ów zdolność, a tak się składało, że ja byłem jedynym synem swego ojca. Prawowitym dziedzicem krwi Sol Rojo, skąd nazwa wzięła swe początki wieki temu. I tu na ubitej ziemi watahy Renaissance zamierzałem dać temu dowód. Wyprostowałem dumnie ciało, po czym spojrzałem pewnie na obcego, szczerząc przy tym kły. Mój warkot niósł się echem po okolicy. Rzuciłem mu wyzwanie i czekałem, aż je podejmie. Nie doceniłem jednak jego mocy, czego skutkiem był potężny ból. Zaatakował znienacka, prawie zwalając mnie z łap. Ostre szpilki niczym igły, zatapiały się w moim ciele. Niewidczone, ale czułem, jak wchodzą w moje ciało, drażnią wszystkie nerwy. Jęknąłem, zaciskając mocno szczękę. Nie mogłem się poddać. Upartość i zdobyta przeze mnie moc były jedynym ratunkiem. Wyzwoliłem swoją energię, pozwalając jej płynąć w moich żyłach. Czułem, jak szybko mnie wypełnia, jak wstępują we mnie nowe siły. Skoro atakował w ten sposób, byłem ciekaw, jak zareaguje, gdy to do niego wróci. Należy pamiętać, że miecz jest zawsze obusieczny. Tak samo, jak patyk ma dwa końce, z obu można trzasnąć piorun. Uśmiechnąłem się z wyższością, przyjmując na siebie jego energię. Skumulowałem ją w odpowiednim miejscu, czekając cierpliwie, aż wypełni się po brzegi. Niczym woda, wlewana do naczynia. Impuls przeszył moje ciało. Oczy zmieniły swoją barwę, zamieniając się kolorami. Płomień tańczył w nich wyraźnie, a przyjrzawszy się bliżej, dostrzec było można elektryczne błyski. Napiąłem wszystkie mięśnie, gotowy do skoku. Moc buchnęła z mojego ciała, przybierając kształt małych błyskawic. Ładunki elektryczne naładowane do maksimum. Warknąłem, wycelowując je we wroga. Błyskawicznie ruszyły w jego kierunku, perfekcyjnie trafiając w cel. ~ Udało się? - pomyślałem z nadzieją, czekając na ciąg dalszy.
- Nie do końca. - basior znalazł się nagle za mną. Dosłownie, wziął się znikąd. Użył teleportacji? Nie miałem czasu się nad tym zastanowić. Pchnął mnie na ziemię niczym szmacianą kukiełkę. Uderzenie, choć nie tak mocne sprawiło, że poleciałem kilka metrów, zaliczając bliskie spotkanie z drzewem. Odbiłem się od niego, lądując na ziemi.
- Atrehu! - w głowie mi szumiało, z trudem rozpoznawałem dźwięk i osobę, która do mnie mówiła. Przez chwilę nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Mój umysł usnął. Zamroczyło mnie. Przymknąłem powieki, gdy obraz Lonyi wypełnił mój umysł. Widziałem ją, jakby była naprzeciwko mnie, tak blisko. Głaskała się po okrągłym brzuchu, zerkając na mnie z niepokojem. Wizja znikła tak szybko, jak się pojawiła. Otworzyłem gwałtownie oczy, zrywając się na równe łapy. Ciało było poobijane, lecz dziękowałem w duchu ukochanej za wsparcie. Bez niej nie dałbym rady. Zerknąłem na wilka z mieszanką pogardy, nienawiści i typowej dla siebie pewności siebie. Wyprostowując się po raz kolejny, warknąłem na niego doniośle.
- To wszystko, na co cię stać? - zrobiłem krok w jego stronę. Futro najeżyło się niczym u prawdziwego jeża. W oczach zaś szalały płomienie. - To jeszcze nie koniec. Potrzeba czegoś więcej, by mnie wykończyć! - samiec zdawał się ignorować to, co do niego mówiłem. Przekrzywił tylko łeb na bok, lustrując mnie od czubka głowy, po sam ogon. Znów poczułem ten dziwny niepokój. Tym razem jednak było w tym coś jeszcze. Nie mogłem jednak zrozumieć, co to takiego było. Jego spojrzenie się zmieniło. Wcześniej czysty spokój i kompletne niezrozumienie zastąpiła przedziwna fascynacja. Dreszcz przebiegł mi po grzbiecie. Nagle zrozumiałem. To było oczywiste. Tak proste, jak wschodzące słońce. Jak to, że po srogiej zimie, nadejdzie deszczowa wiosna, a po niej upalne lato. Wiedza przyszła sama, tak naturalnie, jakby tak właśnie miało być. Uspokoiłem oddech, zamknąłem oczy. Wyciszyłem się. Wroga aura rozproszyła się, po czym całkowicie znikła. Pozwoliłam, by energia na nowo mnie wypełniła, ale tym razem trzymałem jej poziom na minimalnym. Poczułem nagle coś jakby dźwięk zwalniania łańcucha z więzów. Blokada została zerwana, otworzyłem oczy. Po mgle nie było nawet śladu, znikły także pułapki. Pozbyłem się iluzji, aczkolwiek nie wiedziałem, w jaki sposób. Czułem dziwny spokój. Zerknąłem na księżyc, wychodzący właśnie zza chmur. Jego blask oświetlił okolice, pozwalając mi na dostrzeżenie przeciwnika. Siedział tam, gdzie wcześniej, z głową wciąż przechyloną w bok. W dalszym ciągu zerkał na mnie, z widocznym uśmiechem. Uśmiechnąłem się do niego, na co zareagował starczym chichotem.
- Gratuluję młodzieńcze, zdałeś egzamin. - rzekł ów wilk, po czym zerknął na Exana, uwalniając go spod aury. Basior zaczerpnął głębokiego oddechu. Zdezorientowanym wzrokiem omiótł okolicę, zatrzymując się na mnie.
- Jesteś cały? - pokiwałem głową w jego kierunku, przysiadając i pewnie wyprostowując ciało. Reakcja Naharys'a była bezcenna. Otworzył pysk, patrząc na mnie kompletnie oszołomiony. Posłałem mu delikatny uśmiechem, koncentrując się na obcym.
- Po co było to przedstawienie? - zapytałem, wlepiając w niego ślepia. - Kim lub czym jesteś?
- Odpowiedź na pierwsze pytanie znasz, tylko nie dopuszczasz do siebie tego cichego głosiku, który od początku krzyczy w twym umyśle. - wilk wstał, merdając delikatnie ogonem. Przyjrzawszy mi się, rzekł spokojnym głosem. - Jestem Illias, zwany także Przeznaczeniem. Jestem kimś, ale także jestem nikim. Bytem bądź jak wy wolicie to nazywać, Bóstwem zrodzonym z próżni. Uprzedzając Twoje pytanie Alfo, nie jestem waszym wrogiem.
- Skoro tak, to dlaczego zaatakowałeś naszą watahę? Jaki masz w tym cel?! - Illias spojrzał beznamiętnym wzrokiem na Naharys'a, jakby mało interesowała go jego osoba. Prychając pod nosem, uśmiechnął się dziwacznie.
- Nie ja zaatakowałem waszą krainę. To, co jest waszym wrogiem, jest o wiele potężniejsze ode mnie. - zaśmiał się szyderczo, robiąc krok w jego stronę. - Mój byt tutaj nie pozwala na uleczenie tego wymiaru. Musicie mnie zabrać do centrum.
- Jakiego znowu cent... - jego dalsza wypowiedź została zatrzymana przez wilka, gdy ten podniósł swą łapę. Uciszył go jednym gestem, ponownie zmuszając do posłuszeństwa. Cichy warkot wydobył się z klatki piersiowej Exana. Wiedziałem, że powinienem mu pomóc, lecz nie mogłem tego zrobić. To byłoby daremne. Spojrzałem jednak ostrzegawczo na Illiasa. Jakby wyczuwając to, zwolnił uścisk.
- Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. - uśmiechnął się do niego ponownie, machając zaś ogonem. Miałem wrażenie, że ten uśmiech go nie opuszcza, lecz nie jest ani prawdziwy, ani fałszywy. Nie, wyglądał na przyklejony do jego pyska. Towarzyszył mu dzień i noc, przez cały czas. Mnie by bolała szczęka, nie wiem, jak jego. - Uwierz, że lepiej dla was będzie, jeśli mi pomożecie. W przeciwieństwie do twojego przyjaciela, jego przeznaczenie jest potężniejsze. - nie zrozumiałem nic z jego wypowiedzi i w duchu dodałem mu kilka punktów za tajemniczość. Mógłby tworzyć rozmaite historie, pozostawione na końcu domysłom, z którymi nikt nie mógłby sobie poradzić. - A teraz skup się. Droga jest daleka. - wyminął go, ruszając ku zaroślom. - Chodźcie za mną.
- Nie tak szybko. - Illias odwrócił się w moją stronę z niemym pytaniem. - Dlaczego mielibyśmy Ci pomóc?
- Mi? - basior zaśmiał się szyderczo. - Jeśli za mną nie pójdziecie... jeśli nie odprowadzicie mnie do centrum, nigdy się stąd nie wydostaniecie, a wasz świat legnie w gruzach. - zimny dreszcz przeszył moje ciało. Dostałem gęsiek skórki, a pot ciurkiem spływał po skroniach. - Jest za tem powód, dla którego musicie iść. W zamian mogę zaoferować wam kilka driodów.
- Dri...co?
- Magiczne kamyczki. Przydadzą wam się później, a teraz ruszajmy. - nic z tego nie rozumieją, westchnąłem przeciągle. Kiwnąłem w stronę Naharys'a, który natychmiast zrozumiał przekaz. I choć wiedziałem, że nic z tego nie rozumie, posłuchał staruszka. Zaufał przede wszystkim mnie, co znaczyło dla mnie więcej, niż zapewne myśli. Kąciki moich warg same się podniosły. Myśl, że przyjaciel w ciebie wierzy i podąża z tobą nawet w obliczu niebezpieczeństwa. To było tak piękne i rzadkie, a jednocześnie niezwykłe i niezrozumiałe. Dlaczego właściwie mi ufa, skąd się to u niego wzięło?
- Atrehu? - spojrzałem na niego, gdy idąc obok mnie, dokładnie przypatrywał się basiorowi. - Cała ta wyprawa to szaleństwo. Nie wiem, czemu za nim idziemy, ani o co mu do jasnej cholery chodzi z tym całym przeznaczeniem. Odpowiedzi od ciebie pewnie także nie uzyskam, ale wiedz, że Cię nie zostawię. Choćbym miał zginąć, stanę u Twego boku. Jesteś mym przyjacielem. - słowa rzucone tak lekko, ale z mocą i potwierdzone jego długim spojrzeniem, wbitym w mą osobę. Nieznane mi dotąd ciepło rozpłynęło się w moim ciele, powoli wypełniając każdą część mnie. Przyjemność i radość. Szczęście i... i wiele innych emocji, kumulowały się właśnie we mnie. Przez niego i jego słowa. Jego pewność siebie, mimo kompletnej dezorientacji. Głuchy na wiedzę, którą posiadam, ale otwarty na wierność i szacunek. Tak, on był jedynym bliskim mi samcem, którego śmiało mogłem nazwać bratem. Łączyła nas niezwykła więź. Byłem z niej zarówno dumny, jak i zadowolony. Dodawała mi sił, o jakiej nigdy nawet nie śniłem. Uśmiechnąłem się do niego, kiwając delikatnie głową.
- Wiesz... jak na śmierć, to tylko z tobą. - rzekłem, pewnym siebie głosem. Następne co pamiętam, a raczej zdążyłem zarejestrować to huk tuż obok mnie. Nie zdążyłem się uchybić, gdy paraliżujący dźwięk przeszył moje lewe ucho. Padłem na ziemię, obiema łapami zakrywając bolące miejsce. Dźwięczało mi w głowie niczym tysiące małych dzwonów, poruszanych siłą wiatru.
- Atrehu, co tobie?! - w oddali doszedł mnie głos Exana, ale nie potrafiłem się na nim skupić. Czułem, jakby coś rozsadzało mi czaszkę od środka. Eksplozja nabierała realnego znaczenia. Krzyczałem, ale nie słyszałem nic poza tym dziwnym piskiem. Przeciągłym i głośnym. Napiąłem wszystkie mięśnie.
- Niech to się uciszy! - jęknąłem, kładąc się na boku. Nagle poczułem ulgę, jakby wszystko zostało mi odebrane. Otworzyłem oczy, zdając sobie sprawę, że przez cały czas miałem je zamknięte. Spojrzałem w górę, na przerażonego przyjaciela. Nie on mnie jednak najbardziej zadziwił, a Illias, którego wzrok był dziwnie spokojny. Patrzył zamyślony jakby bez wyrazu. Jakby coś zrozumiał. Nie potrafiłem jednak określić, czy tak właśnie było. Nie miał oczu, a jednak wszystko widział. Potrafiłem rozróżnić jednakże jego reakcje. Obserwowałem dokładnie pysk wilka. To, jak się zmienia, zmarszcza. Głębokie dołki sygnalizowały, że jest zamyślony, zaś brak wyrazu rozumiałem jako... inny rodzaj zamyślenia. Taki dziwniejszy, typowy dla tego właśnie dziadka. Tak, dziadka. Wilk był stary, ale o dziwo poruszał się z gracją nastolatka. Jak sam siebie określił, był Panem Przeznaczenia. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego przyjął tak nędzną formę, będąc jednocześnie potężną istotą? Przyjrzałem mu się, gdy nachylił się w moim kierunku. Zdałoby się, że coś bardzo go zaintrygowało.
- Ciekawe. - rzekł, czym kompletnie mnie zdezorientował, po czym bez dalszych słów, ruszył po prostu dalej. To było... dziwne. Bardzo... dziwne. Dźwięki ustały, ból zniknął. Jakby to, co czułem, nie miało w ogóle miejsca. Wciąż z bijącym sercem podniosłem się do pionu. Nie wiedziałem, co się ze mną działo, ani jak długo to trwało. Miałem wrażenie, że całą wieczność. ~ Im głębiej w las, tym ciekawiej... - przeszło mi przez głowę. Ostatni raz dotknąłem lewego ucha, ale nie znalazłem żadnej zmiany.
- Atrehu? - Naharys był bardziej niż przerażony. Widziałem to w jego oczach. Strach dosłownie tańczył w jego ślepiach. Uśmiechnąłem się do niego delikatnie, dając do zrozumienia, że wszystko w porządku.
- Nic mi nie jest. Chyba... - basior przyjrzał mi się, po czym westchnął głęboko.
- Co ci się właściwie stało? Nagle zacząłeś krzyczeć, zakrywając sobie uszy.
- Ciężko to wyjaśnić. - nerwowo podrapałem się za szyi. Świadomość, że tylko ja to przeżyłem, była niepokojąca. Ani Exan, ani Illias nie słyszeli wybuchu. Co prawda ten drugi zdawał się rozumieć i wiedzieć, o co chodzi, lecz jak zwykle nie powiedział nic sensownego. - Gdzieś po mojej lewej coś wybuchło. Nie wiem co, nie patrz tak na mnie! - warknąłem na niego, gdy spojrzał na mnie jak na wariata. - Nie przewidziało mi się. Hukło tuż obok mojego lewego ucha. Zaczęło mi dzwonić i piszczeć i...
- Spokojnie, przyjacielu. - Naharys podszedł do mnie, kładąc swoją łapę na moim ramieniu. - Wierzę ci. To miejsce... nie jest bezpieczne. Coś lub ktoś nie chce, abyśmy ukończyli zadanie. Ten starzec sam powiedział, że nasz wróg jest potężniejszy. Próbuje nas spowolnić. Będzie zatem atakował na przemian. W najgorszym z możliwych wszyscy oberwiemy.
- Wiem, o to się martwię, ale czy mamy inny wybór, jak tylko iść przed siebie? - moje pytanie nie spotkało się z odpowiedzią. Oboje nie znaliśmy odpowiedzi. Byliśmy zmuszeni odprowadzić staruszka do tego całego centrum. Cokolwiek to było. Wbrew naszym chęcią. Poddanie się nie miało sensu, tylko przedłużyłoby to, co byliśmy w stanie zatrzymać. Z drugiej strony napędzała nas świadomość zagrożenie. Nie nasza własna, ale naszych rodzin. Pina była w lecznice z innymi samicami. Musiała pomagać rannym, jednocześnie doglądając własnych szczeniąt. Lonya jest blisko rozwiązania, o ile już nie urodziła przez stres i chaos. Pozostali zapewne pomagają, jak tylko mogą, walcząc w pocie czoła. Ktoś mógł zginąć bądź zginie niedługo, jeśli się nie pośpieszymy. To był nasz cel. Uratować watahę i tych, których kochamy. Przegrana nie wchodziła w grę. Od tego zależało życie całej sfory. Byłem co prawda wycieńczony po użyciu tak wielkiej mocy, ale nie zamierzałem się poddawać. Martwiło mnie tylko, że zaś czułem blokadę. Moja moc została mi odebrana, choć dopiero co ją odzyskałem. Byłem bardziej niż zły. Westchnąłem, wyprostowując się nieco. Spojrzeliśmy na siebie z Exanem, rozumiejąc się bez słów. Kiwając do siebie głowami, błyskawicznie dogoniliśmy Illiasa, którego tajemniczy uśmiech spędził nam ledwo zdobyty spokój z pysków.
*
Maszerując już jakiś czas ani na chwilę nie straciłem czujności. Byłem z siebie dumny, aczkolwiek starałem się zbytnio tym faktem nie cieszyć. Zawsze mogło się coś zepsuć. Kłopoty wręcz wisiały w powietrzu. Przeczuwaliśmy to. Nagła zmiana otoczenia, przedziwna cisza, która nastała. Mroczna aura ponownie nasycająca nasze serca. Jakby oczywiście nie mogło być lepiej? Nie, coś się przecież musi stać, inaczej byłoby zbyt prosto. Zbyt łatwo. Cała ta wyprawa nie miałaby najmniejszego sensu, gdyby droga do celu minęła bez przeszkód. Co tym razem zatem się stało? Nie do końca rozumiałem sytuację. Patrzyłem tępo przed siebie, na mały obiekt przede mną. Przerażający, mały obiekt. Królik. Zwykłe pożywienie, którym zazwyczaj się posilałem. Z długimi uszami i czerwonymi jak krew oczami. Krwiożercza bestia, wpatrująca się w nas z głodem. Przednie zęby dotąd stępione, zakończone były dwoma szpikulcami. Coś niczym u wampirów. ~ Skąd ja w ogóle znam takie słowo? - przeszło mi przez głowę, nim wykonałem krok w tył. ~ Pięknie Atrehu, przed tobą stoi diabelsko wyglądający obiad, a ty się zastanawiasz nad znaczeniem jakiś tam słów. Niepewnie zerknąłem na Exana, który jednak tak jak ja, nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Illias natomiast... on był sobą. Stał i nie robił nic. Zamarł, ale mięśnie miał rozluźniony. Co jest z nim nie tak? Powoli odwróciłem się w stronę królika, który kicnął w naszą stronę. Dopiero teraz dostrzegłem, jak z obuszków jego małych łapek wystają ostre szpony. Mógłbym przysiąc, że z ich końcówek wydostawała się jakaś fioletowa ciecz. Było jednak zbyt ciemno, bym dokładniej mógł to zobaczyć. Nie wiedziałem także, czy chciałem dociekać i się przekonywać. O wiele bardziej zastanawiałem się, jak ominąć to coś. Królik jakby wyczuwszy moją myśl, spojrzał na mnie swymi płonącymi oczyma. Z jego pyska ciekła gęsta piana. Przypominało to trochę pianę tworzoną przez uderzające o skały falę oceanu. W tym jednak konkretnym przypadku nie był to wcale przyjemny widok. Nie, żeby robiło mi się nie dobrze. Byłem odporny. Poza tym nie zamierzałem zwracać tego, co zjadłem tuż przed wyjściem z domu. Ah, na samo wspomnienie mojej ciepłej, przyjemnej groty poczułem znajome ciepło. Potrząsnąłem głową, skupiając się jednak na tu i teraz. Exan spojrzał na mnie. Chyba. Tak mi się przynajmniej wydawało. Jego wzrok sięgał wyżej niż moje ciało. Jakby patrzył na coś za mną. Szok i strach w jego ślepiach zmusiły mnie do odwrócenia głowy. W tym samym czasie z zarośli wyszło wielkie coś. Diabelnie wielkie coś. Niedźwiedź wielkości ogromnego głazu. Cofnąłem się, przybierając pozycję bojową. Stwór był ogromny, ale z jakiegoś powodu nie atakował. Rozglądnął się tylko szybko, a widząc nas, zląkł się. Mógłbym przysiąc, że usłyszałem dziwny jęk. Wycofał się gwałtownie, przypierając się do drzewa. Próbował na nie wejść? Zdezorientowany nie wiedziałem zaś, co się dzieje. On się bał. Był bardziej przerażony niż my. Na sam nasz widok zaczął uciekać. Tylko... dlaczego próbuje przedrzeć się między drzewami, skoro dosłownie po lewej i prawej ma dużo miejsca i spokojnie jest w stanie zwiać? Zamiast tego szarpie, warczy i za wszelką cenę stara się przedrzeć przez dwa, blisko wyrastające siebie drzewa. To było... bez sensu. Na dodatek niedźwiedzie nie występują w tej części lasu. Preferują wyższe, skaliste tereny. Bliżej gór. Co zatem ten robi tutaj? Dziwność tego miejsca i to, co się działo była... no właśnie jaka? Zrozumienie sytuacji nie jest łatwe. I nie wiedziałem, czy kiedyś dotrze do mnie to, co tu się odwala. Dobra, jakby jeszcze ten wcześniejszy wybuch, który mógł okazać się krótką iluzją, rozumiem, to teraz widok strasznego królika, głodnego wręcz i patrzącego na nas z mordem w czerwonych ślepiach i tchórzliwego niedźwiedzia, większego od wszystkich znanych mi stworzeń... Nie, nie potrafiłem przyswoić sobie tych informacji. To nie miało sensu. Wszystko tu było jakieś pokręcone, nie takie, jak trzeba.
- Zaczęło się... - oboje z Exanem spojrzeliśmy na Illiasa, który ze stoickim spokojem, obserwował całe wydarzenie. Jakby go to nie dotyczyło i kompletnie nie ruszało.
- Ale... co się zaczęło? - basior milczał, uparcie wpatrując się w królika, po czym nagle skierował głowę w naszą stronę.
- Zaraz zobaczycie... - znienacka usłyszeliśmy warkot, ale nie przypominał on naszych własnych. Nie, ten warkot był inny, bardziej... kotowaty, o ile można to tak nazwać. Tylko raz w swoim życiu słyszałem dzikiego kota, a raczej jak się później okazało, była to puma. Czarna niczym noc, zamieszkująca tereny podmokłe, gdzie mimo gęstych drzew i zarośli, królowały wysokie skały. Dźwięk, jaki wydał ten nasz obiad, przypominał mi właśnie ryk ów kota. Tyle że bym dużo silniejszy. Zerknąłem niepewnie na zwierzątko, zdając sobie sprawę, że... nie było go tam, gdzie przed chwilą stał. Spojrzeliśmy na siebie z Exanem, po czym obróciliśmy się jak na komendę sternika. Za nami nie było jednak niczego. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Zdążyłem tylko obrócić głowę, nim ostre zębiska złapały mnie za ogon.
- K*rwa! - z rykiem i jak opętały, miotałem się na wszystkie strony. Wrzeszczałem jak opętany, a niedoszły ból gardła powrócił ze zdwojoną siłą. - Puszczaj! - kręciłem się w kółko, skacząc i wymachując ogonem w górę i w dół. Miotłem nim o ziemię i wszystko, co tylko się dało. - Nosz do kija wafla, Najświętszej Matki! AAAAAA!! - Exan w tym czasie patrzył na mnie. Nie robił nic, tylko... obserwował, po czym bezceremonialnie brechnął śmiechem.
- Hahahahah! Nie mogę! - padł na ziemię, trzymając się za bolący brzuch. On się ze mnie naśmiewa?! Co za wredny ludek. Odwołuje wszystko, co mówiłem o naszej przyjaźni! Jak Lonyę kocham, uduszę go kiedyś. Ja tu próbuję pozbyć się krwiożerczego królika z mojego pięknego ogona, a ten się ze mnie śmieje!
- Bardzo śmieszne... - spojrzałem na niego, ale to wywołało tylko większy napad drgawek. Basior zakrywał pysk obiema łapami, próbując się powstrzymać. Cóż... brawa dla niego za próby. Szkoda, że tak kiepsko mu szło. Skrzywiłem się, gdy ponownie brechnął śmiechem, przewracając się na ziemi. Westchnąłem zmęczony, podnosząc swój ogon do góry, bliżej mnie. Spojrzałem na małe stworzonko, uczepione i wiszące w powietrzu.
- Puść... Mój... Ogon. - rzekłem, patrząc mu perfidnie w oczy. Zacisnął szczękę mocniej, co wywołało tylko mój gniew. Wbiłem w niego nienawistne spojrzenie i nie przestawałem. Warknąłem doniośle, tuż przed jego pyskiem. Nosek zaczął mu nerwowo drgać. Dobrze. Pozwoliłem, by moje oczy zmieniły swój odcień. Stworek niepewny już tak swej siły rozluźnił chwyt. Kolejny warkot spowodował, że puścił go całkiem. Sprawnie wylądował na ziemi, po czym czmychnął w las, po drodze oczywiście skacząc prosto na brzuch Exana. Ten się aż zapowietrzył, robiąc przy tym śmieszną minę. Kolor na jego pysku przybrał ciut czerwoną barwę. Królik zaś nie robiąc sobie z tego nic, rzucił się stronę strachliwego niedźwiedzia. A ten jak wystrzelony z procy, przedostał się w końcu przez drzewa. Jakby nie mógł przejść kawałek dalej.... W popłochu i szale, uciekając przed królikiem, biegł co sił, taranując przy okazji wszystko na swojej drodze. Japie*dole...
- Hehe... - mój ostrzegawczy warkot skutecznie zablokował Illiasa.
- Co tu się odwala?! - zerknąłem na niego z ukosa, marszcząc przy tym brwi. Chyba zrozumiał, że tym razem się nie wywinie. Spojrzał tylko na mnie, ponownie z tym swoim spokojem, przekrzywiając głowę. Tym razem jednak dokładnie dostrzegłem jego reakcję. Przedziwną fascynację moją osobą, jakbym był jakimś rzadkim okazem, który spotkał pierwszy raz.
- Centrum jest zagrożone. - przewróciłem oczami, ignorując tę część wyjaśnień. Ta informacja nie była niczym nowym. Wiedzieliśmy, że musimy się tam udać. Gdziekolwiek to było. Co to jednak miało wspólnego z tym, co odwalało się w tej chwili? - Dobrze, widzę, że co nieco muszę wam wyjaśnić.
- Najwyższa pora. - rzekł Naharys, dołączając do mnie. Uśmiech zszedł mu z pysk. Wciąż trzymał się za bolący brzuch. Musiało boleć. Oberwał po wątrobie. Perfidnie jednak nie odczuwałem współczucia. To kara za śmianie się ze mnie. Wystawiłem mu język, na co zareagował niespodziewanie, próbując mi go odgryźć.
- No już, już. Nie napinaj się tak, bo ci żyłka pęknie.
- A żeby tobie czasem coś nie pękło! - zachichotałem, co oczywiście odwzajemnił. Nasze potyczki były nieraz ostre, ale niezwykle krótkie. Zazwyczaj chodziło o błahostki, z których dosłownie po chwili śmialiśmy się wniebogłosy. Co prawda nie było nam teraz już do śmiechu, ale i tak uśmiechy błąkały nam się na pyskach.
- Czym jest centrum? - Naharys zadał to pytanie, które i mnie dręczyło. Tylko, czy nasz ala Bóg odpowie na nie?
- Hmm... Centrum to nic innego jak źródło wszystkich problemów, które nawiedzają waszą krainę. Jest to również mój środek transportu do domu. Przez waszego wroga, który mieszka głęboko w waszym lesie, otworzyło się przejście między wymiarami. Świat, z którego pochodzę, jest inny od tego, w którym jesteśmy teraz. Żeby przywrócić porządek, muszę zamknąć przejście, jednocześnie teleportując siebie i stworzenia tu przybywające z powrotem do ich naturalnego środowiska.
- Ten dziwny królik i niedźwiedź byli z twojego świata? - Illias pokręcił głową, zerkając w stronę lasu. Tam, gdzie czmychnęły oba zwierzęta.
- Nie, oni nie pochodzą ode mnie.
- To, dlaczego zachowywali się tak dziwnie? Co się z nimi stało?
- Centrum jest zagrożone. - głucho powtórzył, po czym wstał, kierując się w dalszą drogę. - Energia Centrum nie pasuje do waszego ekosystemu. Moc, która wydobywa się z wnętrza, miesza się z tą tutaj. Trzeba zamknąć przejście, lecz nie mogę zapewnić, że wszystko dokładnie wróci do starego bytu.
- Jak to?! - westchnienie staruszka było długie i wyrażało zmęczenie. Porarł on swój pysk łapą, jeżdżąc pazurem po szramie.
- Naprawa tego świata wymagać będzie czasu i cierpliwości. Oraz mocy. Dużo mocy. Od tego natomiast jesteście wy. Psowate istoty obdarzone przez Bogów mocami. Tylko wy jesteście w stanie tu pomóc. Użyjcie swych zdolności na wszystkim, co schorowane. Uzdrówcie rzekę, z której piją zwierzęta, zadbajcie o drzewa, których liście straciły swą barwę. Przywróćcie zieleń natury, trawę i kwiaty.
- Jak mamy tego dokonać? - zapytałem oszołomiony, nie rozumiejąc jego bełkotu. Nie jesteśmy aż tak potężni, nie mamy w sobie takiej mocy.
- Zrozumiecie, gdy nadejdzie czas. Zwłaszcza Ty — Atrehu. - spojrzałem na niego zdziwiony. Miałem zadać kolejne pytanie, jednak basior miał inne plany. Jakby przeczuwawszy, że będzie ciąg dalszy, uciszył nas jednym gestem. - Ruszajmy, nie ma, co zwlekać.
< Kilka godzin później >
Nie wiem, ile czasu już idziemy, ale mam serdecznie dość. Łapy mnie bolały, do tego chce mi się pić. I sikać. Nie, żebym krępował się to zrobić przy innych. Jesteśmy wilkami, to naturalne, że swoje sprawy załatwiamy w lesie. Nie umiałem tego jednak wytłumaczyć. Czułem, że nie było to zbyt na miejscu. Jakby jakaś pierwotna siła próbowała za wszelką cenę odwieźć mnie od moich potrzeb. Problem polegał na tym, że przebierałem już łapami, zaciskając i pocierając je o siebie. W którymś jednak momencie poczułem, jak puszczają wszelkie hamulce.
- K*rwa, nie wytrzymam! - wrzasnąłem, wyprzedzając zdezorientowanego Illiasa i jeszcze bardziej zdziwionego Exana. Obydwaj patrzyli na mnie, kompletnie nie rozumiejąc, co się dzieje. Spojrzeli tylko na siebie, po czym ruszyli biegiem, próbując mnie dogonić. Wydawało mi się, że coś tam krzyczeli, lecz byłem zbyt skupiony na sobie. Jak gdyby nigdy nic, odbiegłem jeszcze kawałek, po czym podszedłem do pobliskiego krzaka. Daleko od ich wścibskich oczu. Podnosząc wysoko łapę, dałem w końcu upust pęcherzowi. Strumień moczu nie miał końca, ale ulga, jaka mnie owładnęła, była nieziemska. Przymknąłem oczy, rozkoszując się nowo doznanym uczuciem. Każdy, kto choć raz doświadczył podobnej sytuacji, będzie w stanie mnie zrozumieć. Otrzepałem się z ostatnich kropel, po czym zrobiłem tył zwrot. Tyle wystarczyło, by mój wzrok dość niepewnie omiótł otoczenie. Przystanąłem, rozglądając się uważnie. Konsternacja i niepewność malowały się na pysku. Coś tu nie grało, ale za cholerę nie wiedziałem co. Dopiero po chwili zorientowałem się, że... chyba się zgubiłem. Ten las był mi obcy. Od kiedy u nas są Świerki i Jodły? Dokładnie pamiętam, że omijałem tylko Dęby, Brzozy oraz Klony. Gdzieniegdzie spotkać było można również pojedyncze Wierzby, pnące się wysoko ku niebu. Te tutaj ich nie przypominały. Do tego ten dziwny zapach. Jarzębina? Nie, może jakieś grzyby? Na pewno nic dobrego. Nieco nerwowo, odwróciłem się w kierunku, z którego jak mniemam, przyszedłem. Po odciskach moich łap nie było jednak śladu. Zamiast piaskowej drogi, moim oczom ukazała się bujna roślinność i wysoka trawa. Nie taką widziałem przed sobą, gdy biegłem.
- Illias? Exan? - zawołałem dość głośno, czując, jak nieprzyjemny dreszcz przebiega mi po plecach. Odpowiedziała mi głucha cisza. Przełknąłem ślinę, robiąc kolejny krok naprzód, a potem następny. Nie wiedziałem, co mnie tu spotka, ani co to za przeklęte miejsce. Gdzie mój przyjaciel i Illias? Rozpłynęli się w powietrzu albo to ja teleportowałem się jakimś sposobem daleko poza tereny watahy. Skąd wiedziałem, że nie jestem w domu? Okolica była mi zupełnie obca. Nie widziałem także znanych mi szczytów. Wszędzie był las i pagórki. Zieleń i... O K*urwa! Dopiero teraz obczaiłem coś, co jako pierwsze powinno rzucić mi się w oczy. Był środek dnia! Słońce wisiało wysoko na niebie, daleko mu było do później nocy, jaką zostawiłem. ~ Co tu się dzieje, do cholery? - pomyślałem ze strachem, kuląc po sobie uszy. Przemierzając nieznane mi tereny, starałem się ze wszystkich sił użyć swoich mocy. Nie ważne jednak, z jaką siłą napierałem, nie potrafiłem jej wyzwolić. Teleportacja, moc przestrzeni, czy choćby energia błyskawicy. Wszystkie moje zdolności były zablokowane. Odzyskałem je tylko na chwilę, podczas walki z Illiasem, po czym ponownie mnie opuściły. Dlaczego? Być może coś, co zrobiłem w trakcie walki, doprowadziło do ich odblokowania? Niewiele pamiętam z tego zdarzania. Z całą pewnością byłem wściekły. Jeszcze nigdy nie doprowadziłem, a raczej nie pozwoliłem, by moja alfia natura była tak blisko. Zazwyczaj hamowałem w sobie instynkty, które używane nieodpowiedzialnie, mogłyby przyczynić się do katastrofy. Że nie wspomnę o utraconym szacunku i bólu, jaki sprawiłbym takiej osobie. Nie potrafię jednak wyjaśnić spokoju, jaki nawiedził mnie po chwili. Opatulił swym płaszczem niczym zbroja, wzbraniając dostępu do zakazanej mocy. Energii, której teraz potrzebowałem jak powietrza, ale nie mogłem wyzwolić. Przy kolejnej porażce warknąć głośno, a mój głos poniósł się echem po okolicy. Byłem tak skupiony na emocjach, tak bardzo pragnąłem wrócić do domu... Dźwięk łamania gałęzi był tak cichy, a zaraz tak bliski mnie.
- Witaj. - odwróciłem się gwałtownie za siebie, dostrzegając ledwo widoczną postać między drzewami. Skryta w cieniu, idealnie wtapiała się w tło. Co dziwniejsze nie potrafiłem zidentyfikować, z czym mam doczynienia. Jedno wiedziałem na pewno, to coś nie było mi przyjacielem. Wytężyłem wzrok, starając się dostrzec szczegóły. Pomimo dobrego wzroku, słabo mi szło. Jedynie kształt sylwetki, mroczny jak sam ów przybysz i błyszczące zieleniom oczy były idealnie widoczne. Skupiłem się na ostatnim szczególe, czując nagły, przepływający mnie impuls. Sparaliżowało mnie, nie potrafiłem odwrócić wzroku. Coś uparcie trzymało moje spojrzenie, utkwione w oczach tego osobnika. - Jesteś Atrehu, prawda? - głos niczym u anioła, zesłanego prosto z nieba, dotarł do każdej komórki mojego ciała. ~ Wadera... - tylko ta jedna myśl zdołała opuścić mój rozdygotany umysł, pozostawiając smak i poczucie lekkości. Przymrużyłem oczy, mrucząc cichutko. Samica przekrzywiła swój łepek, przypatrując mi się dokładnie. Miałem dziwne wrażenie, że znam ten głos. Te oczy obserwujące każdy mój ruch. Ten zapach jarzębiny, który niczym najcudowniejszy narkotyk pragnąłem wdychać. Przyjemne dreszcze łaskotały mnie w dole brzucha. Byłem świadom swojego stanu. Znałem go dokładnie. Wiedziałem także, jak jej wzrok przesuwa się niżej. Schodzi z mych oczu, kierując się w dół na brzuch. Tam, gdzie moja męskość dygotała z pragnienia. Nie rozumiałem tylko, dlaczego się tak czułem. - Przydałby Ci się zimny prysznic.
- Raczej twoja mokra cipka, zaciskająca się na mym kutasie. - przysięgam, jak Lonyę kocham i wszystkich z watahy uwielbiam, nie chciałem tego powiedzieć. Wcale jej nie pragnąłem. Nie mógłbym zdradzić mojej ukochanej. Robiłem, co mogłem, by to powstrzymać, lecz wszystko działo się jakby poza moją kontrolą. Byłem tylko obserwatorem. Patrzyłem i czułem, ale nijak nie mogłem nic z tym zrobić. Warkot wydobył się z mojego gardła. Był mój, wyczułem to dokładnie. Odzyskiwałem kontrolę? Zaparłem się mocno. Nic się jednak nie stało. Sfrustrowany ponowiłem warkot. Z mojego gardła nie wydobył się żaden szmer. Zamiast tego zrobiłem krok w jej kierunku. Mój penis sterczał wysoko, dyndając tuż pod brzuchem. Czułem, jak z jego końcówki ścieka płyn. Gorąc między łapami był straszny. Pragnąłem ugasić to pragnienie.
- Proponuję spacer. - spojrzałem na nią z nieukrywaną fascynacją. Każde jej słowo było jak melodia dla mych uszu. Jeszcze trochę, a bez sprzeciwu zrobię wszystko, co mi powie. Jęknąłem, starając się ze wszystkich sił ogarnąć. ~ Co się ze mną dzieje?! Wiedziony impulsem przybliżyłem się jeszcze bardziej. Była tak blisko, dosłownie na wyciągnięcie łapy. Mógłbym po nią sięgnąć i zerżnąć, mocno i głęboko, tak, jak lubię. Gdybym tylko mógł. Gdybym tylko... a właściwie co mnie zatrzymuje? Cichy pomruk wydobył się z moich strun głosowych. Oblizałem pysk, zahipnotyzowany jej pięknem. No właśnie, dopiero teraz, światło dnia ukazało mi jej postać, w całej okazałości. Była po prostu piękna. Jej kremowo-czekoladowe futro, pachniało żurawiną. Nie przepadałem za tym zapachem, ale teraz to nie miało znaczenia. Miałem wrażenie, że pokochałbym tą woń. ~ Nie, Atrehu, kochasz kogoś innego! Lonya jest ważne. Herbata... z ... - nie potrafiłem przypomnieć sobie, czym pachniała moja ukochana. W ogóle powoli jej obraz znikał z mojej głowy, jakby był mi odbierany. Co bardziej przerażające, wadera przede mną uśmiecha się delikatnie. Po czym ruszyła przed siebie. Moje łapy same zaczęły za nią podążać. Krok za krokiem, coraz głębiej w las. Nie wiedziałem, dokąd mnie prowadzi, ale wyraźnie miała w tym swój cel. Przystała co chwilę, sprawdzając, czy za nią idę. Na ułamek sekundy nasze spojrzenia się krzyżowały. Miałem czas na przemyślenia, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Kłopoty, zdecydowanie wpadłem w pułapkę. Kolejna sztuczka, mająca na celu spowolnienie mnie. Nie mając jednak kontroli nad własnym ciałem, nie byłem w stanie się przeciwstawić. ~ Myśl, Atrehu, skąd ją znasz i dlaczego wydaje ci się tak znajoma, a jednocześnie obca? Dlaczego tępo słuchasz się jej rozkazów? Idziesz za nią, nie mogąc zrobić nic innego? Moje spojrzenie przesunęło się po jej zgrabnym ciele. Uszka miała niezwykle puchate, niczym u misia z tą różnicą, że były nieco mniej zaokrąglone. W przeciwieństwie do moich gładko zmieniały swój kierunek. Dokładnie wsłuchiwały się w otoczeniu, szukając potencjalnego zagrożenia. Następnie spojrzałem dalej, na krótki pyszczek, zakończony czekoladowym noskiem i te cudowne, zielone oczy, którymi hipnotyzo... MOMENT! W końcu pojąłem, co się dzieje. Używała hipnozy wzrokowej. W momencie, gdy nasze spojrzenia się spotkały, straciłem kontrolę nad własnym ciałem. Jak mogłem się przeciw temu bronić? I kim ona u Diabła jest? Gdzie mnie prowadzi? Coraz bardziej wkurzony, mocniej naparłem na barierę. Jak zwykle jednak nic nie działało tak, jak powinno. Spróbowałem zatem czegoś innego. Już raz poskutkowało w walce z Illiasem, być może i tym razem się uda. Przymknąłem oczy, a przynajmniej mój umysł zarejestrował, że to uczyniłem. Uspokoiłem oddech, szukając wyrwy i szczelin, przez które mógłbym się przebić. Poczułem, jak moja energia przepływa przez ciało, wypełniając żyły mocą. Otworzyłem gwałtownie oczy i z głośnym warkotem, wyszarpnąłem się spod kontroli. Kosztowało mnie to sporo siły, lecz determinacja nie pozwalała na upuszczenie gardy. Rzuciłem się na samicę z wyciągniętymi pazurami. Nie zdążyła się uchybić, gdy ostre kły zatopiły się w jej ciele. Poczułem smak krwi na języku.
- Co ty robisz!? - inny głos zagrzmiał tuż przede mną. Nie mogłem jednak puścić. Wpadłbym w kolejną zasadzkę. - Uspokój go jakoś! - nic nie miało znaczenia. Furia potężniejsza od wulkanu błyskawicznie spowodowała wybuch. Coś lub ktoś, złapał mnie od tyłu, rzucając mną jak szmacianą lalką o ziemię. Zamroczyło mnie, straciłem widoczność. Krew sączyła się z mojego pyska, kapiąc na podłogę. Dźwięki jakby zmieszały się ze sobą. Słyszałem szum w uszach. W oddali, daleko, a jednocześnie tak blisko. Nagły ciężar przygniótł mnie do podłożę. Szarpałem się, próbując uwolnić swoje ciało. W amoku kłapałem zębiskami, trafiają jednak tylko w próżnię. Zostałem unieruchomiony.
- Megáli mitéra, apelefthérosé ton apó tin psychí tou apó aftí tin tréla. - poczułem wstrząs, po którym powieki opadły mi na oczy. Wszelka moc zniknęła, zastępując ją bezsilnością. To koniec, przegrałem. - Nic mu nie będzie.
- Atrehu, stary, ogarnij się! - znałem ten głos, ale przez chwilę nie wiedziałem, do kogo należy. Dopiero po chwili zrozumiałem. Exan. Był tu. Czy to on mnie trzymał? Ale, gdzie tamta wadera? Zdałem sobie sprawę, że zarówno pożądanie, jak i ta dziwna niemoc zniknęły. Pozostało otępienie i metaliczny smak w pysku. Otworzyłem delikatnie oczy. Nademną pochylał się Illias. Złapał mój wzrok, po czym uśmiechnął się szeroko. Odetchnąłem głęboko, pozwalając mięśniom się rozluźnić. - Nic Ci nie jest stary? - z trudem spojrzałem na swojego przyjaciela. Był brudny i ociekał krwią. ~ Zaraz, co takiego?! - bardziej rozbudzone, podniosłem się gwałtownie. Przyjrzałem mu się, dostrzegając ślady kłów, wbijanych w jego ramię. Krwawił, obficie.
- Co się stało? Kto? Ja...
- Nic mi nie jest... - Exan unikał mojego wzroku. Wiedziałem, że nie mówi mi prawdy. Odpowiedź na to pytanie miałem jednak przed nosem. Polizałem pysk. Krew wciąż kapała na piasek, brudząc i pozostawiając skutki czynu, którego się dopuściłem. Na wszystkich Bogów, to ja go... świadomość, że skrzywdziłem swojego brata, było nie do zniesienia. Jęknąłem żałośnie, nie mogąc złapać oddechu. Nie, to się nie działo naprawdę. Jak do tego doszło? Do k*rwy, dlaczego tak się stało? - Atrehu, opanuj się. Spokojnie, oddychaj.
- Jak mam do cholery oddychać, wiedząc, że o mało cię nie zabiłem!? - ryknąłem na całe gardło, patrząc mu w oczy, szukając oznak nienawiści do mej osoby. Pogardy. Czegoś, co sugerowałoby, zerwanie więzi między nami. Nic jednak takiego nie dostrzegłem. Naharys patrzył na mnie ufnie i pewnie. Nie było tam niczego złego. Spojrzałem na niego, kompletnie nie rozumiejąc. Fala nagłych mdłości wstrząsnęła moim ciałem. Z trudem powstrzymałem odruch wymiotny. Do tego potwornie bolała mnie głowa. Ostatni raz czułem się podobnie po imprezie zaręczynowej Naharys'a. W tą różnicą, że tym razem było dużo gorzej. Trząsłem się, jak osika na wietrze, zamykając mocno powieki. Jęknąłem w duchu, trzymając się za pulsujący łeb.
- Rana nie jest tak głęboka. Zawsze mogło być gorzej. - nie podzielałem jego optymizmu. Posyłając mu zmęczone spojrzenie, położyłem się plackiem.
- Ja mam dość, chcę do domu! Nie nadaję się na takie wyprawy, dlaczego cały czas ja?! - myśli kotłowały się w mojej głowie. - Najpierw wpadłem w pułapkę, musiałeś mnie ratować. Potem walczyliśmy z Illiasem, który teraz prowadzi nas, chuj wie dokąd, a ja w dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego tak jest. Do tego zaoferował kilka magicznych kamyczków, ale o ich zastosowaniu już nie wspomniał. Co rusz wpadamy w jakieś iluzje, tyle że okazuje się, że tylko ja mam z tym problem, bo żadnego z was to nie dotyka. O mało nie tracę słuchu, ale wybuch nie był prawdziwy. Czułem go jednak tak wyraźnie, jakby to się stało naprawdę! Oddalam się na siku, po czym nagle znajduje się w innym miejscu i czasie, spotykam jakąś obcą waderę, którą na wszystkich Bogów nie znam, ale wydaje mi się znajoma. Hipnotyzuje mnie wzrokiem, o mało jej nie zerżnąłem na miejscu, nie mając kontroli nad swoim ciałem, a teraz k*rwa zamiast zabić ją, o mało nie rozszarpałem swojego przyjaciela i brata zarazem. Gdyby nie Illias, straciłbyś łapę i przeze mnie stał się kalekom na resztę życia!. Co jeszcze nas tu spotka!? A może o czymś zapomniałem?! - po raz pierwszy od dawna rozbeczałem się jak dziecko. Dosłownie szloch wstrząsnął moim ciałem. Dalej chciało mi się rzygać, ale uparcie połykałem wszystko. Kwas był jednak okropny i nieprzyjemny. Paliło mnie w gardle. Exan w tym czasie położył się obok, głaszcząc mnie delikatnie łapą. Nie powiem, nieco pomagało. Jego obecność uspokajała mnie. Byłem szczęśliwy, że wciąż uważa mnie za brata. Po tym, co zrobiłem, powinien się przecież ode mnie odwrócić.
- Zapomniałeś o krwiożerczej wiewiórce, uczepionej twojego ogona, niczym rzep... - gdyby wzrok mógłby zabijać, Exan byłby już martwy. Spojrzałem na niego, prychając pod nosem. Tak, zapomniałem o tak ważnym szczególe, w którym to miał pretekst, by się ze mnie pośmiać. - Jesteś silniejszy, niż ci się wydaje. - na chwilę zdębiałem, czując dreszcze na całym ciele. Jakby czekając na jego dalsze słowa, wbiłem w niego swoje spojrzenie. - Przeszedłeś przez piekło, z którym nawet ja w życiu bym sobie nie poradził. I to będąc nastolatkiem, kompletnie niegotowym do samotnego życia. - ponownie poczułem słone łzy, kumulujące się w kącikach oczu, doprowadzające mnie do szaleństwa. Nie chciałem płakać, nie chciałem się mazać. Nie przy tym kimś. I tu spojrzałem na Illiasa, który ze znudzeniem wpatrywał się w niebo. - Nie było żadnej samicy, wpadłeś po prostu w kolejną pułapkę, w którą zapewne ja bym wlazł, bo szedłem przodem. Dzięki tobie nie trafiło na mnie, ale też przez to nie wiedziałeś, co się dzieje. Byłeś w amoku, wpatrywałeś się w jeden punk jak zaczarowany. Nie dało się ciebie przesunąć. Warczałeś tylko, obnażając kły. Hipnoza trzymała cię dość mocno. Illias próbował ją zdjąć, ale grzyby, które rosną w tej okolicy, wzmocniły efekt. Nie wiem, na czym polegała ta pułapka poza tym, że stałeś w miejscu jak kołek. Może gdybyś był sam, byłoby gorzej, bo nikt nie przyszedłby ci z pomocą. Chociaż... Tak naprawdę to sam się uwolniłeś. Jestem z Ciebie dumny!
- Dumny? O mało Cię nie zabiłem! - warknąłem na niego, przecierając sobie oczy.
- Jestem tego świadom, ale nie mam ci za złe. Działałeś pod silnym wpływem, nie miałeś nad tym kontroli. Poza tym do wesela się zagoi.
- Ciekawe czyjego...
- A to zostawię do Twojej decyzji. Wciąż nie oświadczyłeś się mojej siostrze, chociaż pieprzysz ją dzień i noc, wiedząc, że jest w ciąży. - w obecnej sytuacji zabrakło mi argumentów. Musiałem się z nim zgodzić. Zacisnąłem więc wargi, robią przy tym śmieszną minę. Coś, jakbym połknąć kwaśny owoc. A co tego, ponownie poczułem turbulencje, jednak tym razem nie zdołałem się powstrzymać. Zrywają się na równe łapy, podbiegłem do pobliskiego krzaka, zwracając wszystko, co zjadłem. Chłopaki nie skomentowali tego. Nikt też się nie przejął. Pozbywszy się wszystkiego z żołądka, spojrzałem w ich kierunku.
- Lepiej Ci? - kiwnąłem tylko głową, podchodząc bliżej Exana. Byłem wyczerpany, głodny i o zgrozo chciało mi się pić. Wciąż. Coraz bardziej. Ból w przełyku dał o sobie znać. Sahara mnie dopadła. Oblizałem pysk, próbując wygenerować trochę śliny.
- Co do Lonyi... Wiem, że powinienem to zrobić dawno temu. - Naharys jęknął wkurzony, zdzierając mnie łapą w mój pusty łeb. - Au, za co?!
- Za całokształt. Każdy wie, że lubisz sobie poruchać, ale skoro jesteś wierny mej siostrze, to ślub niczego między wami nie zmieni. Będzie tylko zapieczętowaniem waszego związku. Życie na kocią łapę jest złe i wiesz o tym. A teraz wstawaj i rusz dupę. Trzeba dokończyć tę cholerną misję. Dzieci niedługo przyjdą na świat! Chcesz to ominąć? - podniosłem się do pionu, zastanawiając się nad słowami przyjaciela. Nie, nie chciałem tego ominąć. Marzyłem o tym, by przy niej być i dopingować ją w każdej sekundzie. Pragnąłem zobaczyć już swoje młode, wylizać je za wszystkie czasy. Westchnąłem cicho, podchodząc do czekających wilków. Ruszyliśmy w dalszą drogę, nie odzywając się do siebie. Co chwilę jednak napotykałem skupione na mnie oczy Illiasa. Wciąż z tą dziwną fascynacją, wlepiał we mnie ślepia. Zignorowałem go, zastanawiając nad tym wszystkim. Ile czasu minęło, odkąd wyruszyliśmy? Z moich wyliczeń wynikało, że słońce powinno wstać już kilka godzin temu. Tymczasem wciąż panowała noc. Ciemna i mroczna, oświetlana jedynie przez księżyc. Zewsząd otaczał nas las i... nic poza tym. Zwierzęta jakby zniknęły. Po drodze nie spotkaliśmy nic więcej poza tym nieszczęsnym królikiem i niedźwiedziem. A przecież byliśmy w lesie. Gdzie są ptaki, jelenie? Wszystkie sarny wyparowały, że nie wspomnę o innych ssakach. W sumie jakby się nad tym dłużej zastanowić to nic nie miało głębszego sensu. Działy się dziwne rzeczy, nad którymi nie mieliśmy wpływu. Złowieszcze siły panowały na terenach całej watahy, zmuszając nas — zwykłe wilki do walki o przetrwanie. Zamieniając nasze jak dotąd spokojne życie w prawdziwe piekło. Martwiłem się o resztę. Czy sobie radzą z problemami i jak długo jeszcze wytrzymają? Drogi nie widać końca, a minęło już tyle czasu. Jeśli coś im się stanie... Jeśli Lonya, czy choćby sama Rene... Nie, nie mogłem myśleć w ten sposób. Im dłużej zastanawiałem się, tym gorzej się czułem. Mimochodem wróciłem po chwili do wspomnienia domniemanej hipnozy. Byłem podniecony, kutas sterczał mi na pół brzucha. Zarumieniłem się, przypominając sobie swój stan i to, jak bardzo pragnąłem znaleźć się w tej waderze. Oczywiście penis, teraz już nie wystawał, tylko spoczywał sobie spokojnie, jak gdyby nigdy nic, ale... ~ Czy... oni to widzieli? - przełknąłem nerwowo ślinę, śmiejąc się przy tym cicho. Tak, by nie usłyszeli. Z pewnością widzieli. Musieli, innej opcji nie było. Więc skoro tak, to... czy ja patrząc na nią, widziałem tak naprawdę Exana? Śliniłem się na jego widok, wyobrażając sobie ponętne ciało tej samicy? ~ O k*rwa... - potrząsnąłem gwałtownie głową, pozbywając się wszystkich tych myśli. Nie, to nie mogło się zdarzyć. Nie było opcji, by mój przyjaciel... A może? Cieszyłem się jednak, że nikt mi tego nie wypominał. Wolałem nie znać odpowiedzi na te pytania. Chyba zapadłbym się pod ziemię, gdybym miał wysłuchiwać ich nabijania się ze mnie.
- Jesteśmy już blisko. - głos Illiasa skutecznie wytrącił mnie ze stanu otępienia. Spojrzałem na niego, po czym przed siebie, skąd daleki kawałek dalej wydobywało się jasne, oślepiające światło. Potężna energia, której z jakiegoś powodu nie było widać jeszcze kilka minut temu. Jakim cudem? Strumień tej mocy powinien być widoczny na całym terytorium watahy i dalej. Tymczasem dostrzegłem go dopiero teraz.
- Nasza misja dobiegła końca. - rzekł Naharys, patrząc przed siebie, po czym uśmiechnął się delikatnie. Był ewidentnie zmęczony. Powieki opadały mu na oczy, a wielkie worki pod nimi zdawały się nie mieć końca. Nie zdawałem sobie sprawy, że i on jest u kresu wytrzymałości. Byłem tak skupiony na sobie, że nie dostrzegałem zmęczenia przyjaciela. On tymczasem nie dawał po sobie tego poznać, cierpliwie pomagając mi w każdej sytuacji.
- Jeszcze nie. - na dźwięk tych słów, zjeżyłem całą swoją sierść. Wbiłem spojrzenie w Illiasa, który z perfidnym uśmieszkiem, wpatrywał się w promień światła.
- Co masz na myśli, że jeszcze nie?! - warknąłem, obnażając swoje kły. - Mieliśmy odprowadzić Cię do centrum, co też uczyniliśmy. Masz zatem możliwość wrócić do domu i...
- Żeby wrócić, potrzebuje pomocy, by otworzyć portal. - starszy wilk zdawał się ignorować wszystko, co do niego mówiliśmy. Bezceremonialnie ruszył dalej, popędzając nas przy tym. Tupnąłem łapą o ziemię, ukazując tym swój sprzeciw. To jednak nie zniechęciło samca. Spojrzał na mnie beznamiętnie, po czym swój wzrok przeniósł na Exana. Podążyłem za nim, dostrzegając dziwną reakcję przyjaciela. Trzęsąc się w spazmach, zrobił krok do przodu, a po nim następny. Zdałem sobie sprawę, że Illias ponownie go kontroluje. Warknąłem na niego, podbiegając bliżej i blokując mu dalszą drogę.
- Puść go! - przybrałem pozycję obronną, gotowy w każdej chwili go zaatakować. Znienacka usłyszałem dziwny dźwięk, dochodzący z zarośli, a po chwili zobaczyłem parę wielkich, wstrętnych, czerwonych oczu, z rządzą mordu wpatrujących się w moją osobę. Cień tego stwora był większy niż wszystko inne. Przewyższał mnie kilkukrotnie, a może i więcej. Nagle znikła gdzieś moja złość. Chciałem się wycofać, ale Illias zaśmiał się tylko szyderczo. Odwróciłem się w jego stronę tylko po to, aby zobaczyć najstraszniejszą, psychopatyczną minę na świecie.
- Chyba nie zostawisz przyjaciela, czyż nie? - basior użył swej mocy, by zbliżyć niczego winnego Exana w stronę zarośli. Spanikowany, krzyknąłem na całe gardło, by z tym walczył. Nie doczekałem się jednak niczego. Oblał mnie zimny pot, a nieprzyjemne dreszcze co rusz przebiegały mi po ciele. Wzdrygnąłem się, kuląc po sobie uszy.
- Zostaw go! - rzuciłem się na Illiasa z wyciągniętymi pazurami. Perfekcyjnie i z gracją gazeli uniknął mojego ciosu. Musiałem mu przyznać punkt za kondycję. Mimo podeszłego wieku i mizernego wyglądu był naprawdę szybki. Do tego poruszał się zwinnie i skocznie.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem, Atrehu. - rzekł basior, ponownie skupiając się na Exanie. Właśnie wtedy z zarośli wyskoczyło coś wielkie. Ogromny, przerażający żółw, zaszarżował na mojego przyjaciela. Nie zdążyłem nawet drgnąć, gdy wielkim łbem uderzył jego małe ciało. Jak w zwolnionym tempie obserwowałem go, wiszącego w powietrzu, po czym z głośnym hukiem walnął drzewo.
- Exan! - rzuciłem się w jego kierunku. Widząc z trudem oddychającego basiora, zdałem sobie sprawę, że jest nieprzytomny. Żył, jeszcze. W tym stanie nie wytrzyma długo. Potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarskiej. ~ A takiej tutaj nie było. - pomyślałem, sprawdzając, czy na pewno jeszcze oddycha. Miał połamane żebra, a z jego czoła strumieniami lała się krew. Jeszcze niezasklepiona do końca rana po moich kłach, otworzyłam się ponownie. Jęknąłem z żalu i bezsilności.
- Radziłbym sprawdzać tyły. - uchyliłem się w ostatniej chwili, gdy cielsko tego zdziczałego żółwia gruchnęło kawałek dalej, dosłownie o milimetr mijając nieprzytomnego basiora. Przyjrzałem mu się, a wręcz wpatrywałem się w niego uparcie. Błagając i prosząc, by jakimś cudem znalazł w sobie siłę i wstał. Nic się jednak nie działo, a żółw wciąż tam był. Tak blisko niego. Warknąłem, zwracając jego uwagę. Chciałem... nie, ja musiałem odwrócić jego uwagę. Nie mogłem pozwolić, by zbliżył się do Naharys'a. Wszystko było w moich łapach. Tylko niech mnie wielka Matka ma swojej opiece. I pomoże, tchnąć mnie swą mocą. Czymkolwiek. Kątem oka dostrzegłem Illiasa, z fascynacją wpatrującego się w moją osobę. Wyglądał jak psychopata. Jakby czegoś ode mnie oczekiwał. Już wcześniej zwróciłem na to uwagę. Nie byłem jednak królikiem doświadczalnym. Nie zamierzałem tańczyć, jak mi zagra. Wiedziałem, że nie powinniśmy mu ufać, ale jak zwykle wszystko poszło nie tak. Moim jednym ratunkiem było ucieczka, ale... Exan był nieprzytomny. Nie wiedziałem, gdzie jestem, ani w jakim kierunku miałbym podążać. Byłem w potrzasku i nie było drogi ucieczki. Zdałem sobie sprawę, że nawet gdybym jakimś cudem zdołał się wycofać, i tak nie uszedłbym daleko z Exanem na swoim grzbiecie. Był za ciężki, jego bezwładne ciało tylko by mi ciążyło. Poza tym byłem wyczerpany, słaniałem się na łapach. Jak niby miałbym zrobić cokolwiek? Głośny ryk przeszył powietrze, uderzając we mnie jak grom. Poczułem potężny podmuch powietrza, dmuchający wprost na mnie. Strumień mocy niczym bicz zetknął się z moim ciałem. Siła uderzenia odrzuciła mnie w tył. Wylądowałem z hukiem na ziemi, zataczając przy tym kilka kółek. Oddech ugrzązł mi w gardle. Nie miałem sił. Starałem się oddychać. Oberwałem po żebrach, co nie było przyjemne. Wypuściłem powietrze z płuc, nabierając je ponownie. Ból przeszył mnie na wskroś. Z wielkim trudem podniosłem się do pionu, z całych sił starając się złapać równowagę. Serce dudniło mi w uszach, bijąc nienaturalnie szybko. Szum skutecznie zagłuszał moje myśli. Nim wróciłem do siebie, nastąpił kolejny atak, a po nim następny. Raz za razem rzucało mną po całym terenie. Po którymś razie padłem na ziemię, nie mogąc już wstać. Wszystko mnie bolało, nie byłem w stanie normalnie oddychać. Każda cząstka mnie błagała o sen. Powieki coraz bardziej opadały mi na oczy. Traciłem kontakt z rzeczywistością. - Zawiodłeś mnie, Atrehu. - przede mną zmaterializował się Illias. Nie patrzył na mnie z wcześniejszą fascynacją i zadowoleniem. Tym razem grymas na jego pysku i zawód był wyraźnie widoczny. O co mu chodziło? - Pokładałem w Tobie większe nadzieje, a tu proszę. Ciut silniejszy przeciwnik i leżysz niczym kłoda. - szturchnął mnie pazurem, przejeżdżając nim po skórze. Zaczął od czubka głowy, powoli zbliżając się do szyi. Zamknąłem oczy, pozwalając na to, by mnie wykończył. Nic już nie miało dla mnie sensu. Przegrałem. Exan nie jest zdolny do walki. I wszystko przeze mnie. Gdybym wypełniał swoje obowiązki, gdybym nie wpakował nas w to wszystko. Żałuję tylko, że nie zdołałem go przeprosić, ani podziękować za wszystko, co dla mnie zrobić. Był mi przyjacielem i bratem. Najbliższym członkiem rodziny mimo braku więzów krwi. Zawsze przy mnie był, wiernie służąc. Cieszyłem się z każdej jego obecności. Z każdego jego żartu i gestu. Obrazy wspomnień pojawiały się i znikały. Niczym klatki, jedno za drugim, przypominałem sobie całe swoje życie. Spokojne dzieciństwo, aż do śmierci ojca. Bezpodstawne oskarżenia i wieczne wygnanie. Samotna tułaczka, gdzie z trudem wiązałem koniec z końcem. Obgryzając korę z drzewa, musiałem nauczyć się w ten sposób. Pierwsze udane polowanie, po nim kolejne. W końcu spotkanie Tsumi wszystkie nasze przygody. Żałuję, że tak ją skrzywdziłem. Byłem potworem, którego obdarzyła uczuciem. Dałem jej nadzieję, odbierając jej cnotę. Brałem wszystko, nie dając od siebie praktycznie niczego. Później pojawiła się Itami, skutecznie zagłuszając wszystkie moje myśli. Ją również posiadłem, wiedząc, że kiedyś się we mnie kochała. Nie było to wcale takie trudne, wyczuwałem, jak bardzo mnie chciała. Ja jednak i jej nie dałem tego, czego pragnęła. Domu i rodziny. Stałe związku, przywiązania i wierności. Całą swoją uwagę skupiłem tylko i wyłącznie na jednej waderze, o której mimo usilnych prób, nie potrafiłem wymazać ze swojej głowy. Oddała mi się. Kochaliśmy się długo. Pamiętam dokładnie smak jej ust i gorąc ciała. Zapach herbaty z cytryną i nutką mięty wypełnił moje płuca. Jej osoba pojawiła się przede mną. Widziałem ją tak, jakby stała. Była tak blisko. Przypomniałem sobie, że widziałem już to kiedyś. Całkiem niedawno, podczas walki z Illiasem. Tak jak wtedy, pogłaskała się po wystającym brzuchu. Poczułem przypływ dziwnej mocy. Skupiłem się na niej. Tak, to było to! Zamknąłem oczy, otwierając się na energię, która błyskawicznie wypełniła moje żyły. Wstałem gwałtownie, zrzucając z siebie zdziwionego Illiasa, po czym odrzuciłem jego ciało na kilka metrów. Błyskawice buchnęła ze mnie, z trudem ją kontrolowałem. Skupiłem się najpierw na poważniejszym zagrożeniu, jakim był ten przedziwny żółw. Bestia, zdając sobie sprawę z sytuacji, ruszyła w moim kierunku. Napiąłem wszystkie mięśnie, przygotowując się do skoku. Skupiłem swoją moc w jednym miejscu, po czym z ogłuszającym rykiem, wystrzeliłem elektryczne pociski w jego stronę. Miękko zatopiły się w wystającej skórze, przebijając również jego zbroję. Nie powstrzymało to go jednak od dalszej szarży. Przyśpieszył, po czym zarzucił łbem, próbując we mnie trafić. Uskoczyłem pod nim, pazurami tnąc skórę na jego szyi. Krew bryzgnęła na mnie strumieniami. Nie mogłem jednak jeszcze skończyć. Ponownie skupiłem się na swej mocy i uspokajając oddech, dotknąłem łapę zdezorientowane stworzenie. Puls mocy zetknął się z jego ciałem, wdzierając do każdej komórki. Powoli wypełniając kończyny, jedna za drugą. Żółw zaczął świecić się jasnym światłem od środka, po czym jego oczy zamknęły się. Czerwień zastąpiona została przez zieleń. Czystą i jasną. Rana na szyi błyskawicznie się zagoiła. Nie za bardzo wiedziałem, co się dzieje. Miałem go zabić, a tymczasem... uleczyłem go? Żółw wstał i jak gdyby nigdy nic, odwrócił się w moim kierunku. Jego ślepia znalazły się dokładnie tuż przed moim pyskiem. Ich blask hipnotyzował mnie, sprawiając, że nie byłem w stanie się ruszać. Wiedziałem jednak, że nie chciał zrobić mi krzywdę. Jego spojrzenie się zmieniło, dostrzegłem coś, czego nie potrafiłbym w życiu opisać.
- Rozpoczęło się. - usłyszałem potężny głos, wydobywający się od żółwia. Co dziwniejszy, pojawił się on w moim umyśle. Słyszałem to, co myśli.
- Co się takiego rozpoczęło? - zapytałem, wpatrując się w jego oczy.
- Zostałeś wybrany, Atrehu, synu Alfy Soj Rojo. Musisz wypełnić swoje przeznaczenie. - serce przyśpieszyło mi gwałtownie. Skąd wiedział, kim jestem? - Wiem o tobie wszystko. - żółw uśmiechnął się do mnie. Stałem jak słup, nie mogąc się ruszać. On naprawdę się uśmiechał!
- Ale... skąd? - stworzenie spojrzało na mnie uważnie, jakby oceniając, ile może mi wyjaśnić. Miałem już dość tajemnic, chciałem tylko wrócić do domu.
- Jestem Kikilior. Strażnik lasu i najstarszy z bytów naziemnych. Twoje pojawienie się, zostało przepowiedziane wieki temu. Tylko ty masz moc, by zatrzymać zło, powstające w najmroczniejszym lesie waszych terenów.
- Jakie zło?
- Kiedyś się tego dowiesz młodzieńcze. - skrzywiłem się, warcząc w jego stronę. Kililior zaśmiał się dźwięcznie. Jego ciało trzęsło się w spazmach. - Nie jesteś jeszcze gotowy, by poznać odpowiedź, ale kiedy nadejdzie czas, będziesz wiedział. - ponownie skupił się na mnie, przybliżając nieco swój pysk. - Masz charyzmę chłopcze i wielką potęgę. Brakuje ci jednak doświadczenia. Wydoroślej, stań się Alfą, nie betą. Kimś, kto przewodzi. Zdobądź siłę, jakiej pozazdrościliby Ci sami Bogowie.
- Skąd mam wiedzieć, kiedy będę gotowy?
- Będziesz wiedział. Moc w tobie drzemiąca ci to powie. Wskaże drogę. Zaufaj jej. - żółw dotknął mnie swym pyskiem. Poczułem prąd, jakiego nigdy jeszcze nie doznałem. Jęknąłem głośno, zwijając się w kłębek. Wszystko minęło tak szybko, jak się pojawiło. Gdy otworzyłem oczy, po Kikiliorze nie było nawet śladu. Pozostał Illias, dumnie wpatrujący się w moją osobę.
- Odprowadź mnie do centrum i pomóż otworzyć bramę. Tylko w ten sposób uratujesz swojego przyjaciela i wszystkich.
- Dlaczego mam ci ufać?! To przez ciebie się tu znaleźliśmy! - krzyknąłem na niego, nie patrząc nawet w jego kierunku. Skupiłem się na wciąż nieprzytomnym Exanie. Z jakiegoś powodu wiedziałem, że nie mam wyjścia. Chowając dumę głęboko w sobie, wziąwszy głęboki wdech, ruszyłem ku świetle. Illias dołączył do mnie błyskawicznie. Ramię w ramię zbliżaliśmy się do celu. Tak, zostawiłem tam swojego przyjaciela, ale innego wyjścia nie było. Tylko tak mogłem uratować mu życie. A jego było ważniejsze, niż moje własne. Miałem też przeczucie, że nic mu nie będzie. Coś głęboko we mnie, jakiś cichy głosik. Zaufałem mu, choć bałem się jak diabli. O dziwo, nie czułem strachu. Powinienem, lecz go nie było. Zamiast tego był spokój. Tylko i wyłącznie. Skupiłem się na tym, co miało nadejść. Byliśmy już blisko, światło zdawało się być samemu sobie źródłem mocy. Jasność oślepiła mnie. Nie mogłem się zatrzymać. Przymykając powieki, zbliżyłem się jeszcze bardziej. Czułem opór. Coś próbowało mnie zatrzymać. Spojrzałem na basiora obok, dostrzegając, że i on ma problem. No, w końcu nie tylko ja tu przeżywam.
- Otwórz się na moc. Użyj jej, niech cię wypełni. - szepnął w moim kierunku, koncentrując się na swojej energii. Zamknął oczy, a jego ciało zaczęło się świecić. Uczyniłem zatem to samo, pozwalając, by znajome uczucie zawładnęło moim ciałem. Przyjemne mrowienie i wstrząsy były jak ekstaza. Czułem, jak mnie wypełnia siła. Coraz bardziej i mocniej napierała na ścianki. Uwolniła się ze mnie. To było tak niezwykłe, a jednocześnie naturalne. Nim zdążyłem zarejestrować cokolwiek, energia wystrzeliła z mojego ciała. Dosłownie i w przenośni, opuściła moje ciało, trafiając prosto w środek tego całego centrum. Oślepiający blask pojawił się nagle. Zamknąłem oczy, gdy fala uderzeniowa odrzuciła mnie do tyłu. Ostatnie co pamiętam, to cichy śmiech Illiasa. Zapadła ciemność.
*
Ocknąłem się nagle, czując potworny ból głowy. Nie mam pojęcia, ile czasu spałem, wydawało mi się, że wieczność. Otworzyłem oczy, rozglądając się dookoła. Zorientowałem się, gdzie jestem. W lecznicy. Natychmiast rozpoznałem zapachy ziół i leków. Poczułem też, że leżę na czymś miękkim. Chyba na skórach jelenia. Nie wiem, nie do końca kontaktuje. Przetarłem oczy, wciąż delikatnie załzawione, pozwalając im dostosować się do otoczenia. Jak się tu znalazłem? Co się stało? Ostatnie co pamiętam, to oślepiające światło i chichot Illiasa, patrzącego na mnie z chorym uśmiechem. Jego oczy świeciły się jasny blaskiem, a on sam zaczął jakby znikać. Szeptał coś do mnie w jakimś nieznanym mi języku. Mógłbym przysiąc, że na końcu usłyszałem coś w stylu:
- Wkrótce znów się spotkamy, dziecię przeznaczenia. - po czym wyparował. Moc centrum znikła, wyzwalając coś na kształt fali uderzeniowej. Odrzuciło mnie i... tyle. Dalej nie wiedziałem, co się ze mną działo. Kompletna pustka w głowie. To nie miało najmniejszego sensu, choć z drugiej strony prawdopodobnie najgorsze dopiero przede mną. Trzeba było uleczyć to, co schorowane. Tak mówił. Przypomniało mi się, co zrobiłem z Kikiliiorem. Użyłem na nim swej mocy, która przywróciła jego świadomość, zdrowie i zasklepiła rany. O ile to wprowadziło mnie w zdumienie, to fakt, że się do mnie odezwał, był zdumiewający. Ten żółw naprawdę gadał! No, prawie. Jego głos słyszałem w umyśle, jakby jakaś pierwotna nić porozumienia, połączyła nas ze sobą. Czułem po części jego uczucia. Jego dumę i niepewność, ale również coś, czego nie potrafiłem zinterpretować. Kikilior był na pewno potężnym i niezwykle mądrym zwierzęciem. Do tej pory myślałem, że tylko my — psowate, posiadamy zdolność komunikacji. A tu proszę, spotkałem starożytnego żółwia, który z całą pewnością żył dłużej, niż jest drzew w lesie. Nie zrozumiałem jednak nic z tego, co mi przekazał. Jakie znowu przeznaczenie, złe siły, którym tylko ja zdołam podołać? I moc we mnie drzemiąca niczym z dobrej opowieści i to tej bez szczęśliwego zakończenia.
Westchnąłem głęboko, uspokajając nieco swój oddech. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że serce bije mi tak szybko. Od tych wspomnień zaś poczułem pulsowanie w skroniach. Rozejrzałem się jeszcze raz dokładniej po wnętrzu. To na pewno jaskinia medyków, bez dwóch zdań, czyli znajdowałem się na terenie watahy. Byłem w domu, nic mi nie groziło. O dziwo po sprawdzeniu swojego stanu, nie znalazłem żadnych ran. Chociaż nie, wróć. Byłem poobijany, a mój brzuch owinięty był jakimiś liśćmi. Nie znałem tego gatunku, lecz ciasno przylegał do ciała. I pachniał jakoś tak nieprzyjemnie. Mimo wszystko nie potrafiłem się uspokoić. Coś nie dawało mi spokoju. Niepokój narastał z każdą chwilą. Rozglądnąłem się po wnętrzu jeszcze raz, jakby szukając czegoś wzrokiem. Miałem wrażenie, że o czymś zapomniałem. O czymś ważnym, a raczej o kimś. ~ Exan! - w mojej głowie pojawił się obraz rannego przyjaciela. Z trudem napiąłem mięśnie, podnosząc się odrobinkę. Tępy ból przysłaniał mi widok.
Westchnąłem głęboko, uspokajając nieco swój oddech. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że serce bije mi tak szybko. Od tych wspomnień zaś poczułem pulsowanie w skroniach. Rozejrzałem się jeszcze raz dokładniej po wnętrzu. To na pewno jaskinia medyków, bez dwóch zdań, czyli znajdowałem się na terenie watahy. Byłem w domu, nic mi nie groziło. O dziwo po sprawdzeniu swojego stanu, nie znalazłem żadnych ran. Chociaż nie, wróć. Byłem poobijany, a mój brzuch owinięty był jakimiś liśćmi. Nie znałem tego gatunku, lecz ciasno przylegał do ciała. I pachniał jakoś tak nieprzyjemnie. Mimo wszystko nie potrafiłem się uspokoić. Coś nie dawało mi spokoju. Niepokój narastał z każdą chwilą. Rozglądnąłem się po wnętrzu jeszcze raz, jakby szukając czegoś wzrokiem. Miałem wrażenie, że o czymś zapomniałem. O czymś ważnym, a raczej o kimś. ~ Exan! - w mojej głowie pojawił się obraz rannego przyjaciela. Z trudem napiąłem mięśnie, podnosząc się odrobinkę. Tępy ból przysłaniał mi widok.
- Ey, ey, nie szarżuj! - natychmiast rozpoznałem głos, który do mnie przemawiał. Spojrzałem na Naharys'a z widoczną ulgą, po czym przeskanowałem jego ciało. O dziwo, nie miał żadnych ran, kompletnie niczego. Serce mi przyśpieszyło. Nie powinien umierać? To ile ja spałem? - Mówię do ciebie, idioto. - swoją łapą zmusił mnie do położenia się. Wykonałem polecenie, acz niezbyt chętnie. Nie mogłem się pozbyć wrażenie, że coś tu nie gra. I to mocno. Nie wiedziałem tylko co. - No, teraz dobrze. Itami kazała Ci się nie ruszać, a uwierz, że jak zaś postanowisz coś odwalić, to sam cię znokautuje.
- O czym Ty mówisz? - spojrzałem na niego jak na idiotę. Że ja coś odwaliłem? Ale, że co? - Jakim cudem ja leżę, owinięty tym czymś, a ty nie masz ani jednego zadrapania?
- A czemu miałbym być ranny? - tym razem, to on zerknął na mnie, jakbym postradał wszystkie rozumy. Oczywiście rozumiałem, że jest silny, ale no na miłość Bogów, dostał wielkim łbem i polecał na drzewo. Na pewno miał złamane żebra. Sprawdzałem!
- Jeszcze się pytasz, durniu jeden!? Kikilior połamał ci kości i rzucić Tobą niczym szmacianą lalkę. Gruchnąłeś o pień!
- Kik...co?
- Wielki żółw, który nas zaatakował, bo ten palant Illias, postanowił sobie zrobić ze mnie królika doświadczalnego! Dobrze mówiłeś, by mu nie ufać, ale...
- Atrehu, uspokój się! - przerwałem w pół słowa, zerkając na jego rozbawioną gębę. - Miałeś bardzo pojebany sen, widzę. Nic takiego się nie wydarzyło. - że k*rwa, co on pieprzy? Jak to się nie wydarzyło, to z pewnością nie był sen!
- Ale...
- O czym tak szepczecie gołąbeczki? - odwróciłem się na dźwięk jej głosu. Lonya stała u wejścia i jakby nigdy nic, przyglądała nam się. Wyglądała na zmęczoną i zaniepokojoną.
- Lonya, kochanie, weź, powiedz coś temu pustakowi, bo z nim nie wytrzymam!
- Ehm... nazwałeś mnie „kochanie"? - wadera zarumieniła się po same koniuszki, po czym potrząsnęła łbem, jakby odganiała natrętną muchę. Przyjrzałem się jej i co mnie zszokowało, to brak ciężarnego brzucha. Znaczy, że się spóźniłem i nie byłem przy niej, gdy mnie potrzebowała?! Nosz do kija wafla i wszystkich świętych! Jęknąłem głośno, patrząc na nią oczyma zbitego psa.
- Przepraszam...
- Atrehu, nic się przecież nie stało, to było... miłe... usłyszeć coś takiego od ciebie.
- Ja nie mówię o czułym słówku, ale o tym, że mnie przy tobie nie było. Zaś schrzaniłem... - oczy wypełniły się łzami, po czym opadły kroplami na podłogę. - Gdy ty cierpiałaś, ja byłem daleko. A przecież miałem przy tym być!
- Być przy czym?
- No przy tym! - dotknąłem swojego brzucha, po czym wskazałem na nią. Żadne z nich jednak nie wiedziało, o czym ja w ogóle mówię. Wyglądali na zdezorientowanych. Exan odważył się nawet pokręcić pazurem przy swojej skroni, sygnalizując, że mi odbiło. - Nosz cholera jasna, miałem asystować Ci podczas porodu i jako pierwszy zobaczyć maleństwa! - tym razem warknąłem już na całe gardło. Nie interesowało mnie, że ich oczy przypominały ogromne spodki. Zerkali to na siebie, to na mnie i tak w kółko.
- Atrehu, ale ja... nigdy nie byłam w żadnej ciąży... - wzdrygnąłem się na dźwięk tych słów. Zimne dreszcze przeszły mi po plecach, dostałem nawet gęsiej skórki. Zaraz jak to nie?
- Ale... przecież... - Lonya westchnęła, siadając obok mnie. Spojrzała na mnie, delikatnie się przy tym uśmiechając.
- No dobrze, po kolei mój drogi. Wytłumaczę wszystko. Proszę Cię, tylko byś mi nie przerywał, dopóki nie skończę. - pokiwałem delikatnie głową, bo co innego miałbym zrobić? Byłem bardziej zdezorientowany od nich. Do tego porządnie wystraszony i... głodny... - Tydzień temu wybraliście się z Exanem na misje. Będąc wysoko w górach, nastąpiło trzęsienie Ziemi, a was zrzuciło z urwiska. Naharys wylądował na wystającym drzewie i w ostatniej chwili złapał się gałęzi. Ty nie miałeś tyle szczęścia. Poleciałeś dół, turlając się po zboczu niczym piłeczka. - skrzywiłem się, patrząc na nią z byka. Pogłaskała mnie po głowie jak niesfornego szczeniaka. Nie odezwałem się jednak słowem. To było przyjemne. Nawet delikatnie sam się nastawiłem. - Na końcu runąłeś o kamień głową. Musiałam cię zszywać z Itami wiele godzin. Krwotok nie chciał się zatamować, miałeś pękniętą czaszkę. - dotknąłem łapą miejsca, w którym jak mniemam, powinny być ślady, lecz nie znalazłem tam niczego. - Nie patrz na mnie, nie mam i raczej nikt nie wie, jakim cudem tak szybko się wyleczyłeś. Byłeś w śpiące, nie było z tobą kontaktu. Co jakiś czas rzucałeś się w amoku, warcząc i piszcząc na zmianę.
- Lonya podała Ci aż trzy razy, bardzo silne uspokajające zioła. - Naharys usiadł po drugiej stronie, by mieć mnie na widoku. - Myśleliśmy, że nie przeżyjesz... - dawno nie widziałem u niego łez. Głos ugrzązł mój w gardle od powstrzymywanego płaczu. Nie powiem, mnie samemu zrobiło się dziwnie na sercu.
- Kilka razy Twoje ciało zaczęło się świecić jasny blaskiem. Nikt z nas nie wie, co dokładnie się działo. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Nieświadomie używałeś swojej mocy. I to dość mocno. - Lonya wskazała w górę, na około i we wszystkich kierunkach. Patrzyłem w ślad za nią, ale nie widziałem niczego specjalnego. Dopiero po chwili to dostrzegłem. Ślady ognia. I błyskawicy. Szramy w jaskini wyglądały z daleka naturalnie, jakby od zawsze tam były, lecz po spojrzeniu z bliska, zauważyć było można efekty magii.
- Ja to zrobiłem?
- Owszem, Ty. Renesmee nigdy nie widziała tak dużego pokładu energii. Mówiła, że zazwyczaj tylko jakaś jej część się w nas aktywuje podczas ataku. U ciebie natomiast nastąpiło zniesienie limitu. Nie wiem, jak tego dokonałeś, ale trzaskałeś błyskawicą na prawo i lewo. Cudem udało się podać ci leki. Nie wiem, nikt nie został ranny, ani oparzony. To prawdziwy cud. - wadera patrzyła na mnie, ale nie zwracałem na to uwagi. Nie słyszałem też, co do mnie mówili, skupiony byłem na wydarzeniach. To był tylko sen? Nie było Kikiliora, nie było Illiasa, żadne magiczne centrum nie istniało. Lonya nie była moją partnerką i nie spodziewała się naszych szczeniąt... To wszystko fikcja!
- Ja... miałem sen. Byłeś tam, Naharysie. I Lonyo. Rzeczywiście użyłem swojej mocy kilkakrotnie. Moje ataki były potężne. Nie przypominam sobie jednak, bym kiedykolwiek się świecił.
- No, ja również nigdy nie widziałem, byś tak reagował. Twoje moce po prostu się pojawiają, wystrzeliwując z ciała. Tu jednak jarzyłeś się od środka. Twoja sierść mieniła się niczym rubiny. Raz tylko otworzyłeś oczy, ale nie były one normalne... tam był ogień, tylko ogień. - spojrzałem na niego, nie rozumiejąc z tego niczego. Nie wiedziałem też, czy chciałem wiedzieć. W sumie to wszystko było tak zagmatwane, że pewnie nie połapałbym się w kolejności. Westchnąłem tylko, kładąc się z powrotem.
- Przepraszam, ja...
- Nie przepraszaj, odpoczywaj. - rzekła Lonya, wyprowadzając Naharysa z jaskini. Przymknąłem oczy, czując nagłe zmęczenie. W tym wszystkim zastanawiałem się tylko, czy nawet jeśli to był sen, to wzmianka o moim przeznaczeniu była prawdziwa? Nie dawało mi to spokoju. I... tak teraz se my myślę, czy oni widzieli, jak mocno byłem podniecony przez sen? - parsknąłem śmiechem, oddając się w objęcia Morfeusza. Kij z tym, niech się dzieje, co chce. Nie mam sił...
KONIEC
PODSUMOWANIE
Ilość napisanych słów: 18110
Ilość zdobytych PD: 9.055 + 180% (16.229 PD) za długość powyżej 18.000 słów.
Nagroda za Questy: 2.800 PD | + 6 zwinność | + 17 inteligencja | + 4 kondycja | + 10 spryt | + 22 obrona | + 12 siła
Obecny stan: 28.084 PD
Brak komentarzy
Prześlij komentarz