< Środek zimy >
Drzewa straciły liście, a grube konary pokrył puszysty, biały szron. Pod delikatnymi promieniami zimowego słońca, błyskał najróżniejszymi kolorami. Wpatrywałem się w ten cud natury, nie mogąc się nadziwić, że coś takiego jest możliwe. I im dłużej tak siedziałem na mokrej, gołej ziemi, tym coraz to więcej pytań sobie zadawałem. Jedne były proste, nienadające niczemu sensu. Inne zaś, trudne i filozoficzne, zaprzątały moje myśli i powodowały niemały chaos. Były też i takie, nad którymi można by myśleć dniami i nocami, lecz odpowiedzi zawsze była błędne. Niestety tak został stworzony ten świat i nic tego zmieni. Nie mamy wpływu na zdarzenia, które nas dotykają i nie zmienimy przeznaczenia, a jedynie możemy naginać rzeczywistość. Starać się wybierać te drogi, które doprowadzą nas do celu. Nie zawsze jednak to, co łatwe, jest właściwe. Chodzenie drogą na skróty, unikanie trudności, częściej bywa zbyteczne, niż myślimy. Przed tym nie ma ucieczki. Czy tego chcemy, czy nie, problemy życiowe i tak nas kiedyś dopadną. Nieważne, jaką wtedy drogę wybierzemy. Rezultat będzie ten sam.
~ Tak jest przynajmniej w moim przypadku, a to czy moje rozmyślenia są słuszne... kij go wie — pomyślałem, wstając i rozprostowując obolałe kości. Noc dobiegła końca, ale nie powiem, by spanie pod drzewem, bez dachu nad głową, było czymś przyjemnym. To przeraźliwe, obezwładniające twoje ciało zimno i głucha cisza, jaka panuje naokoło, jest okropna. Nic dziwnego, że po czymś takim wszystko boli. Każdy centymetr ciała i każda kosteczka. I aby polepszyć swoje samopoczucie, ruszyłem wolno przed siebie ku ciemnemu, mrocznemu lasowi, który dla mnie byłby domem, gdybym tam został.
~ Ale czy zostanę? - zapytałem siebie, wydymając śmiesznie pyszczek i cicho westchnąłem, podnosząc oczy ku niebu. Nad moją głową latały, nie wiadomo skąd, przebrzydłe sępy. Czyhające na śmierć śmiertelnika, który wszedł na ich terytorium. Uśmiechnąłem się delikatnie, przyśpieszając do truchtu.- Nie dam się zabić, o nie. Jak chcą, niech idą żerować gdzie indziej. Nie stanę się ich śniadaniem. Nie zginę, dopóki dopóty nie wbiję swych kłów w gardło tego przebrzydłego Lupusa! - fuknąłem, wchodząc coraz głębiej w las. A im dalej byłem, tym coraz inaczej się czułem. Nie koniecznie za sprawą zapachów, chociaż skrzekliwy odór śmierci, drażnił moje nozdrza, powodując palące uczucie bólu. Starałem się nie wdychać tych śmierdzących oparów, które były nasączone w powietrzu. Kroczyłem wolnym chodem, rozglądając się na wszystkie boki i nasłuchując odgłosów. Nic, tylko cisza i mój nierówny oddech.
- Gdzie ja jestem? - pomyślałem z kwaśną miną.
- No, pięknie Atrehu. Wspaniała orientacja w terenie, po prostu bosko. Właśnie się zgubiłeś — powiedziałem z kpiną sam do siebie, przysiadając pośrodku jakiejś niekończącej się drogi. Rozglądnąłem się lekko zdezorientowany, zdając sobie sprawę, że wszystko wygląda tak samo! Z każdej strony las i drzewa, które niczym się od siebie nie różniły. Prychnąłem na swoją niedolę i głupotę, która zaprowadziła mnie w samo bagno. Bycie wygnanym jest do bani.
< Time speed — Końcówka lata >
Upłynęło kilka miesięcy, a ja wciąż jestem w bagnie! Z tą różnicą, że ziemia jest trwalsza, nie ma błota. Nie mniej jednak to wciąż jest bagno, gdzie ogromne drzewa zasłaniały słońce. Wszystkie strony wydawały się identyczne. Gdzie nie spojrzałem — drzewa, uformowane w identyczny sposób. Straciłem orientacje w terenie. ~ Od kilku dni nic nie jadłem! Mamy już wiosnę, a może lato? Nie wiem. Cholerny labirynt, przeklęte drzewa! Powietrze przeszył głośny ryk, zagłuszając moje myśli. Mimowolnie zakryłem łapami uszy, w których od tego zrywu, zaczęły bić mi dzwony. Mądrzejszy wilk odwróciłby się pewnie i uciekł, ale ja nie byłem ani wilkiem, ani tym bardziej lisem, choć tego drugiego właśnie przypominałem. Byłem za to cholernym mieszańcem, tak niepodobnym do żadnego gatunku. Przez moją odmienność, nigdzie nie mogłem zagrzać miejsca. Wilki unikały mnie bądź obnażając kły, wyganiały ze swoich terytoriów, bo wyglądem przypominałem lisa. Lisy zaś uciekały przede mną, syczały, nie akceptowały mojej obecności, bo mam w sobie gen wilka. Byłem większy od nich, silniejszy, z rodowodowej Alfiej rodziny. Świat nie jest sprawiedliwy. Nie prosiłem się o to. Rodziny się nie wybiera! - chcąc zagłuszyć bolesne wspomnienia, ruszyłem w stronę, z której dobiegał ów ryk. Im bliżej byłem, tym odgłosy zdawały się przybierać na sile. Nastawiłem uszy, gdy obok mnie zatrząsało się drzewo. Z niepokojem spojrzałem na spadający prosto na mnie, wielki konar. Odskoczyłem gwałtownie w bok, cudem unikając zmiażdżenia. Z drugiej strony mogłem przecież użyć elementu przestrzeni, by teleportować się w bezpieczne miejsce. ~ Widać, muszę jeszcze poćwiczyć — pomyślałem, spoglądając na roztrzaskane drewno.
Takie szkody nie wyrządziłoby małe stworzenie. Myślałem, że gorzej już być nie może, gdy wielki cień przesłonił moją osobę. Niepewnie, przełykając gulę w gardle, spojrzałem w groźne ślepia, żółtookiej bestii. Stwór obnażył ostre kły. Z jego pyska co rusz wychodził długi, zakończony jakby strzałką język. Ryknął, przeszywając powietrze swoim matowym, ciężkim brzmieniem i zbliżył się do mnie jeszcze bardziej. ~ Wąż, który wcale nie wyglądał na przyjaźnie nastawionego — przeszło mi przez myśl, przyjmując pozycję obronną. Ni stąd, ni zowąd, nad moją głową przeleciała jakaś niewielka sylwetka. Rzuciła się z pazurami w stronę potwora, próbując go powalić. Ten jednak prawdopodobnie znając jej zamiary, złapał ją w powietrzu i cisnął w drzewo. Głuche uderzenie i pisk dudniło mi w uszach. Wykorzystałem swoją szansę. Nagle błysnęło światło, bestia zamknęła oczy. Nie zastanawiając się, aktywowałem błyskawicę, kierując ją w to pełzające stworzenie. Energia precyzyjnie trafiła w serce. Wąż jeszcze chwile się rzucał, lecz w końcu runął jak długi. Stałem w miejscu przez kilka minut, lecz nic się nie wydarzyło. Westchnąwszy, rzuciłem okiem na nieznaną postać. Przypominało, zdaje się jakiegoś wyrośniętego kota. Ojciec opowiadał kiedyś o mitycznych potworach, zamieszkujących magiczne krainy. W tamtych czasach nie dawałem jednak wiary w ów istnienie takich istot. Teraz z czystym sumieniem mogłem rzec, że nic mnie już nie zaskoczy. Z duszą na ramieniu, ominąłem oba truchła. Robiąc następny krok, usłyszałem szelest krzewów.
- Co znowu!? - jęknąłem, przygotowując się na ponowną konfrontację. Czekałem, czekałem, lecz... wszystko jakby ucichło. <Świst!> - ryknąłem, obnażając ostre kły. Przede mną wyskoczył... królik! Brązowy, średniej wielkości, z długimi uszami. Taki słodki i z pewnością smakowity. Zatrzymał się tuż przede mną. Dostrzegł mnie. Nie zdążyłem zareagować, gdy wystraszony czmychnął mi z oczu. Jak idiota stałem i gapiłem się w miejsce, w którym przed chwilą stał. Głód dał o sobie znać. Wybałuszyłem oczy i z pewnością zmienił się ich kolor, ślina napłynęła mi do pyska. Rzuciłem się za uciekającym obiadem. A może kolacją? To nie było teraz ważne. Liczyło się to soczyste mięsko, pod grubą warstwą futra i ciepła, cieknąca i soczysta krew! Biegłem na oślep, nie zwracając na nic uwagi. Mijałem drzewa i krzewy, przedzierałem się przez dziwaczne pnącza. Nie zwróciłem nawet uwagi, gdy las się przerzedził. Słońce przedzierało się przez grube konary. Słychać było śpiew ptaków. To wszystko było jednak gdzieś wokół mnie jakby ciut z tyłu. Nie patrząc pod łapy, nie dostrzegłem wyrastającego korzenia. Czas jakby zwolnił, w tle coś gruchnęło. Nie zdołałem wyrównać lotu, poleciałem w przód jak długi.
Przez chwilę zobaczyłem swoją przeszłość. Słodki uśmiech mamy, pewny i dumny wzrok ojca, całą moją rodzinę, jakby na obrazku. Na obrazku, który po chwili zajął się żywym ogniem. Ogniem, który pochłonął wszystkich mi bliskich. Zamknąłem oczy, czując przeszywający ból. ~ Ich już nie ma, przecież pogodziłem się z ich stratą. Dlaczego demony atakują właśnie teraz? - teraźniejszość uderzyła we mnie nagle, spędzając wszystko inne na boczne tory. Albowiem łbem przywaliłem w twardą ziemię, chyba przekoziołkowałem kilka metrów. Przygotowałem się na twarde lądowanie, o ile do czegoś takiego dałoby się przygotować. Zacisnąłem mocniej kły. Strzyknęło mi w kościach, na chwilę pozbawiając tchu. I... poczułem, jak o coś się obijam! O dziwo, wylądowałem na czymś miękkim. W głowie mi szumiało jak po karuzeli. Niezdarnie próbowałem się cofnąć, łapami badając to, na czym leżałem. Było miękkie i puszyste. I cudownie pachniało. Powoli wracały mi zmysły. Cofnąłem się jeszcze bardziej, gdy do moich nozdrzy dotarł słodki zapach. Miałem go tuż przed nosem. Pół-tomny, zbliżyłem się do niego. Zaciągnąłem się nim, jak narkotykiem. Mój język nie wiadomo kiedy się wysunął. W jednej chwili przejechałem po tym językiem, drugim...
- AAAAAAAA! Złaź ze mnie!
Tsumi? Może nie tego się spodziewałaś, ale uniżona prośba ode mnie. Nie wykastruj mnie, ja wcale nie chciałem źle.
P.S - cudnie pachniesz♥
PODSUMOWANIE
Ilość napisanych słów: 1302
Zdobyta liczba PD: 650 + 5% (32 PD) za długość powyżej 1000 słów.
Obecny stan: 682
Brak komentarzy
Prześlij komentarz