- No piękna przemowa, braciszku, aż z wrażenia nie skorzystam z okazji. - odpowiedziała z ironią i zaśmiała się przeciągle. Uniosłem brwi wysoko, zmarszczyłem czoło, przyglądając się, jak Lonya przez swoje poparzenia próbuje stawiać kroki, ale robiła to... dość nieudolnie.
- No idziesz? Ze ślimakiem bym szybciej doszedł do tej lecznicy. - zażartowałem, zachichotałem cicho, po czym przysłoniłem łapą oczy.
Przy krótkiej wymianie argumentów za i przeciw w końcu udało się mi przekonać Lonyę, abym zaniósł ją na grzbiecie, do jej lecznicy, która na szczęście nie była daleko. Całą drogę spożytkowaliśmy na rozmowie o naszej przeszłości, dzieciństwie. Gdy wszedłem do lecznicy, do naszych nosów uderzył zapach ziół... dość przyjemny. Czułem między innymi zapach lawendy, jagód konwalii. Posadziłem Lonyę na miejscu chorego i pozwoliła mi "pobawić się" w medyka i za jej wskazówkami, gromadziłem wszystkie potrzebne leki.
- Ta maść z żywicy sosny... tak, właśnie ta pachnącą sosną, weź ją. - Lonya bez ustanku instruowała krok po kroku. Skończyło się na bandażach.
- No, no, braciszku! Nie wiedziałam, że z ciebie taki urodzony medyk! - skomentowała mój starannie wykonany opatrunek.
- Daj spokój! Idziemy się napić, czy będziesz mi tu farmazony kleić?
- Chodźmy, alkoholiku!
Tak więc zgodnie z naszym kolejnym celem, udaliśmy się na zachód, gdzie upatrzyliśmy sobie sad jabłoni i winorośli, znajdujący się niestety poza terenami watahy, więc nie byliśmy pod niczyją jurysdykcją. Zlatywały się tutaj także inne wilki, przywołane zapachem sfermentowanych owoców, z których to później wyciskany był sok. Znaleźliśmy sobie miejsce obok młodej jabłonki, przy której podano nam alkohol. Oboje nachyliliśmy się nad rozkosznie pachnącym płynem.
- No to chlup, bracie! - powiedziała Lonya, zderzyliśmy się rogami z alkoholem i wypiliśmy prawie do dna. Smak alkoholu przypominał mi czasy szczenięce w naszej watasze, gdzie to rodzice pozwalali nam wypić po dwa rogi dziennie, aby nie doprowadzić nas do skrajnego pijaństwa przed treningiem. Tak, przez ten trening, nigdy nic nie mogłem zrobić coś wspólnego z Lonyą. Tylko trenować. A teraz? Teraz mogliśmy pozwolić sobie na więcej.
- No i jak widzisz nasz pobyt w watasze? - spytała Lonya po wypiciu paru rogów, język zdążył się jej zaplątać, a jej wzrok wydawał się lekko senny.
- A jak mam to widzieć? - odpowiedziałem pytaniem, czując, jak zaczyna mi ćmić w głowie. - Wataha jak wataha... wilki jak wilki? Nad czym się tutaj zastanawiać?
- A bo ja wiem?! Ale wiem na pewno... zabujałeś się w tej Pinie, co? Przyznaj się, ogierze! - Wiedziałem, że to było zwykłe podpuszczanie ze strony Lonyi i nie zamierzałem dać jej satysfakcji.
- Siostra, weź, wścibiaj nos we własnych pacjentów, dobrze?! - opowiedziałem po wypiciu łyku, po czym zachichotałem znowu. - Owszem, jest ładna, sympatyczna, łagodna. A co? Mam ci skołować szwagierkę?
- Nie obraziłabym się, draniu. - rzekła i puściła mi serdeczne oczko, uśmiechając się podstępnie.
Kolejne chwile mijały nam dość wesoło, co jedynie świadczyły o tym nasze śmiechy, które niosły się po całym sadzie. Pieśniom, które nauczyliśmy się od rodziców, nie było końca, zazwyczaj rozsławiające czyny wojowników i sławetne bitwy. Z naszej dwójki Lonya miała piękny, melodyjny głos, a mój natomiast był nieco gorszy od jej, ale też uszy nie więdły na jego wydźwięk. Po prostu zaczęliśmy czuć, że życie na własną łapę, bez wymagających rodziców, miała swoje plusy, jak i minusy. Minus był taki, że zacząłem odczuwać pustkę, którą mógł wypełnić jedynie widok rodziców. Zacząłem tęsknić za ich głosem i miłością. Nie byłem pewien, czy to samo odczuwa Lonya. W końcu lepiej w rodzinie zastępczej niż bez żadnej innej.
<Lonya, wiem, opowiadanie wygląda, jak wygląda... czyli dziecinnie, bez głębi, ale po prostu nie mam pomysłu na ciebie>
PODSUMOWANIE
Ilość napisanych słów: 577Ilość zdobytych PD: 288
Obecny stan: 2997 + 288 = 3285
Brak komentarzy
Prześlij komentarz