(Muza, która okazała się moim źródłem weny, a także idealnie nadaje się do klimatu :D)
- Znasz kogoś, kto opanował wiedzę na temat natury? A mianowicie kogoś, kto umie leczyć drzewa? - zapytał nagle Yneryth. To pytanie było tak nagłe, a jednocześnie zadziwiające, bowiem zmuszało ono do pewnych rozmyślań. Może i znam owe miejsce, ale czym ono miałoby Ci służyć, Yneryth? ~ Pomyślał Naharys, przekrzywiając ze zdziwienia lekko głowę. Yneryth jednak, po zerknięciu na wyraz czarnego już wilka, z początku chciał zrezygnować, ale Naharys, przez wzgląd na swoje zainteresowanie, nie odpuszczał łatwo.
- Mogę Ci pomóc, jeśli tego chcesz. - powiedział Naharys, postępując odważne kilka kroków do przodu. - Ale, zanim to zrobię, powiedz mi, czemu Ci tak bardzo na tym zależy?
Yneryth sprawiał wrażenie, w oczach Naharys'a, kogoś kto nie zwykł tłumaczyć się byle komu. Wątpił, czy nawet przyjaciołom - o ile takowych posiadał - zechciałby uchylić choćby nawet urąbek tajemnicy. Twoja sprawa, kolego ~ Pomyślał Naharys - Milczeniem nic nie wskórasz, gdyż przysięgłem, że nie zdradzę nikomu tajemnicy, bez poważnej przyczyny. Po chwili niezręcznego milczenia, srebrnowłosy wilk kiwnął w końcu głową, choć jego mina wyraźnie zdradzała niechęć, a słowa z trudem przedzierały się przez zaciśnięte gardło.
- Zależy mi na uzdrowieniu tej jabłoni. - powiedział w końcu Yneryth, wskazując wysuniętym podbródkiem samotnie rosnące drzewo, które w świetle srebrzystego blasku księżyca, rzeczywiście sprawiało wrażenie umierające. Zniszczone. Zrujnowane. Korona jabłoni była niemal kompletnie obdarta z zielonych liści, przypominała prędzej wzniesione ku granatowemu niebu, mnóstwa wychudzonych rąk jakichś humanoidalnych istot, które o coś błagały.
- To jedyne drzewo na tej polanie, jedyne, które miało jakieś znaczenie dla okolicy. Wcześniej ptaki urządzały sobie gniazda na jego zdrowych gałęziach, skryte pod bujnie rosnącą zasłoną liści. To drzewo kiedyś rodziło pyszne i słodkie owoce, którymi mógł poczęstować się każdy. Dawniej można było skryć się w cieniu tej jabłoni, przed promieniami parzącego słońca... a teraz, spójrz, co pozostało z drzewa. Nędzna karykatura zaledwie. Naharys długo spoglądał na rysujące się kontury drzewa, na tle nocnej kurtyny, ogarniającej resztę polany w mroku. Nadszedł czas, abym i ja pomógł Yneryth'owi, nawet jeśli, w głębi serca, nie potrzebuje tego, ale zrobię to. Zrobię to w podzięce za wsparcie, kiedy moje szczeniaki były zagubione. Czarny wilk kiwnął głową, błysnął bystrymi złotymi oczami.
- Zgoda, pomogę Ci - z tymi słowy, skinięciem głowy poprosił basiora, dając mu jasno do zrozumienia, aby podążył za nim. - Droga nie będzie długa.
Basior nie odpowiedział nic, wydawał się być niewzruszonym chęciami czarnego wilka, a mimo tego powstał na równe łapy i poszedł w ślad za nim. Niechętnie, Naharys czuł to wyraźnie, ale nie miał zamiaru narzekać. Nie w jego to było interesie, aby uzdrowić jabłoń... Jabłoń, o której mówił, jak o czymś niezwykłym i pięknym. Nie, żeby Naharys był zdziwiony tym faktem, gdyż nic mu do aspiracji basiora, ale z tego tytułu, powinno mu zależeć na dobru tej jabłoni. Zbliżyli się do spokojnie szumiącej rzeki. Naharys dokładnie przeczesał ją wzdłuż swym bystrym, przystosowanym do nocnego trybu wzrokiem, próbując przechwycić płytką część pływu, aby móc przeprawić się bez problemu. Liczył się z tym, że gdy pokona rzekę i przejdzie na drugi brzeg, jego sierść będzie zamulona, pokryta błotem i bogowie wiedzą jeszcze czym. Nie przeszkadzało mu to, lecz po odgłosach irytacji, jakie wydawał Yneryth, odniósł wrażenie, że przeprawa nie była dla niego dobrym pomysłem. Zignorował to.
- Hmm dokąd zmierzamy? – Zapytał Yneryth z nutką ciekawości.
Naharys nie spuszczał basiora z oczu, zastanawiał się bowiem, jakich użyć słów. Wiedział, że tam, dokąd zmierzają, to teren całkowicie odcięty od reszty świata, pozostając w niewiedzy reszty wilków. Wiedzą o tym tylko Reneesme, Atrehu no i... Naharys. Odkąd Atrehu został mianowany przez Alfę jej zaufanym Betą, basior poznał wiele tajemnic Watahy. Tajemnic tak ściśle strzeżonych przed światłem dziennym, że istniały tylko trzy wilki, którym zostały one zdradzone. A jedna z nich opowiada o prastarych - prawie wymarłych - drzewach, w których ponoć - według legend - płynie krew. Krew, sok- Naharys sam nie wiedział, jak to nazwać - o niezwykłych właściwościach leczących. Inni też prawią, że owe drzewo posiada także własną duszę. Naharys znalazł się w posiadaniu tej wiedzy, dzięki Atrehu, który, pod przysięgą, kazał nikomu jej nie zdradzać. Uświadamiał go, że gdyby ta wiedza wpadła w niepowołane łapy, zaistniałoby ryzyko zagrożenia dla Nethereth - tak dawni mieszkańcy tej doliny nazwali to drzewo, które też było obiektem ich czci. Chcąc nie chcąc, musiał to zrobić.
- Jesteśmy już prawie blisko, lecz zanim dojdziemy do celu, muszę przytępić twoje zmysły. - Ton Naharys'a był spokojny, jednocześnie śmiertelnie poważny, stanowczy przede wszystkim. - To konieczne, jeśli mam Ci nadal pomagać.
- Czy nie możemy pominąć tego? - zapytał Yneryth, widocznie ukazując niezadowolenie z pomysłu Naharys'a. Czarny wilk pokręcił głową, dając mu do zrozumienia, że bezdyskusyjne spełnienie jego prośby jest warunkiem do kontynuacji podróży. Yneryth nie miał innego wyjścia.
- No dobrze, miejmy to już za sobą! - odparł po chwili niezadowolony basior.
Po uzyskaniu pozwolenia, co prawda wymuszonego, Naharys nie krępował się już. Posłał w stronę Yneryth'a wiązkę mroku, która na określony czas miała upośledzić jego zmysły. Nie mógł już między innymi widzieć, słyszeć ani czuć jakiegokolwiek dotyku. Czarny wilk spodziewał się tej reakcji. Yneryth z początku mrugał nerwowo, ocierał łapami oczy, obracał się wokół, ale Naharys wiedział, że jedynym obrazem, jakim basior musiał się zadowolić, była ciemność. Wrażenia dźwiękowe obierał, jakby w tym momencie, cała otaczająca go polana była jedną wielką próżnią - niewyraźne, przytłumione, znikome. Czarny wilk chwycił kompana lekko za skórę na szyi i zaczął go prowadzić, według szlaku, stopniowo niknącego wśród gęstwin i wysokich drzew.
- Co się dzieje?! - powtarzał bez ustanku Yneryth, tonem wyraźnie podenerwowanym.
- Wybacz, musiałem. - Wiedział, że basior go nie usłyszał, po prostu, wyrwało się mu.
Ścieżka przeprowadziła ich przez długi bor, wyścielony leśną ściółką, okryty dywanem zaschłych liści, które opadły poprzedniej jesieni. Bor ten zamieniał się powoli w wysoki, skalisty wąwóz, w którym było nieco cieplej niżby na otwartym polu. Odgłosy lasu towarzyszyły im cały czas - donośne odzewy sowy, skrytej gdzieś wśród gałęzi, południowy wiatr szemrał coś wśród liści okolicznych drzew, a niekiedy ciche, szeleszczące odgłosy kroków docierały do uszu Naharys'a, choć Yneryth nadal nie zwracał na nic uwagi. Ślepy, głuchy, sparaliżowany czuciowo, podążał za czarnym wilkiem z niezadowoleniem wymalowanym na twarzy.
Kilka metrów dalej, oczom Naharys'a ukazała się trójkątna szczelina w skalistej ścianie wąwozu, odpowiednio szeroka, aby mogła wprowadzić do trzewi ziejącej mrokiem jaskini, nawet dorosłego ogiera. Dotarli na miejsce. Atrehu pokazał mu kiedyś to przejście, tak, jak to przed nim zrobiła Reneesme, zapewniał, że jest ono w pełni bezpieczne, oświetlone blaskiem fluorescencyjnych grzybków - choć Naharys, nie wiadomo, jakby musiał wysilać wzrok, nie dostrzegł ani drobnego punkciku w nieprzeniknionym mroku gardzieli jaskini. Czyżby mu się coś pomieszało? Tam nie było żadnych fluorescencyjnych grzybków.
Ruszyli więc do jaskini. Yneryth'owi i tak było w tej chwili wszystko jedno, Naharys natomiast wystawiał swój wzrok na ognistą próbę. Mimo, iż jego oczy były przystosowane do nocnych warunków, nawet w takim mroku, nie potrafił dostrzec wszystkich konturów i szczegółów jaskini. To się miało zmienić, choć jeszcze o tym nie wiedział.
Przed pyskiem Naharys'a nagle rozbłysło bladobłękitne światło, a w następnej chwili, wśród oślepiającego blasku, dostrzegł zarys motylich skrzydeł, które delikatnie, z gracją trzepotały w powietrzu. Z sekundy na sekundę, z każdym uderzeniem serca wilka, w lot wprawiało się coraz więcej motyli, rozświetlając zewsząd wnętrze jaskini. "Budziły się" z każdego mrocznego zakątka, rozwiewały ciemność w popłochu, umykały przed dotykiem Naharys'a, a jednocześnie robiły to tak delikatnie, tak sprawnie, że basior nie potrafił wyjść z podziwu. Po niecałej minucie, jaskinia była kompletnie oświetlona, pełna od świecących owadów.
- Co się dzieje? - wymruczał Yneryth, zaniepokojony tym, że stanęli w miejscu. Naharys potrząsnął głową, po czym ponownie chwycił Yneryth'a i poprowadził w głąb jaskini, ku kolejnej szczelinie, do której prowadziły go motyle, ćmy, nawet sam nie wiem, jak mam je nazywać, drogi czytelniku.
Korytarz był krótki, niezbyt zawiły, a on doprowadził ich do ogromnej komnaty - Naharys zorientował się, że stoi na wąskim, skalistym paśmie, po bokach zaś błyszczała w świetle motylich skrzydeł ciemna woda. Kiedy Naharys zadarł głowę do góry, spostrzegł długie, szpiczasto zakończone stalaktyty, wokół których czule owijały się stare, grube korzenie. Cała powierzchnia ściany komnaty była nimi okryta. I gdyby nie to, że owe korzenie poruszały się, niczym pulsujące naczynia krwionośne żywej istoty, Naharys nie poczułby się, jak w żołądku. W centrum wysokiej komnaty pięło się w górę opiewane w starych legendach drzewo, wygięte w pochylonej pozie, jedna z jego grubych gałęzi niemal stykała się z powierzchnią wody. Przez otwór w sklepieniu przelewało się srebrzyste światło księżyca, opadając na sędziwe gałęzie i rozorany pręgami pień drzewa, które wydawało się... poruszać. Poruszać, albo sprawiało takie wrażenie. Kiedy podeszli bliżej, Naharys rozwiał swoje wątpliwości. Tak, to drzewo się ruszało. Kora delikatnie, miarowo pulsowała, jak przy swobodnym oddechu, srebrne liście zaś ukształtowane były na wzór grotu włóczni, wydawały się być ostre, niebezpieczne. Szeleściły przy choćby drobnym ruchu gałęzi.
Chciał utkać z mroku drobne ostrza... utkałby, gdyby nie wszechogarniające światło, przy którym mrok nie miał żadnego prawa bytu. Ostatecznie zdecydował, że zrobi niewielkie nacięcie przy użyciu swego pazura. Wystarczy odrobinę naciąć, powtarzał sobie słowa Atrehu w pamięci, jak dobrą mantrę. Wystarczy naciąć - im dłużej to sobie powtarzał, tym bardziej zdawało mu się absurdalne. Wątpię, czy stara, dobrze zakonserwowana przez wiele wieków kora ugnie się pod moim pazurem ~ Pomyślał Naharys. Ku zdziwieniu basiora, wystarczyło drobne nakłucie, aby z otworu, niczym z otwartej rany, wyciekł gęsty, bursztynowy sok. Basior podsunął szybko kamienne naczynie, które kurzyło się przy jednym z grubych, tętniących korzeni pradawnego drzewa, lecz zanim zdążył jeszcze cokolwiek uczynić, obraz przed oczami zawirował gwałtownie, wraz z powstałym ostrym bólem w potylicy. Zamglenie spadło na jego oczy znienacka, nagle i gwałtownie, jakby przed chwilą co uderzył się głowę z potworną siłą. Skondensowana siła przeszyła boleśnie wzdłuż kręgosłupa basiora, powodując, że zgiął się w pół i upadł na ziemię. Próbował wstać, ale bez jakiegokolwiek efektu, w uszach mu szumiało, krew podbiegała do nosa, nasilając stopniowo ból w zatokach. ~ Bogowie, jak to boli!
Z każdą urojoną bursztynową krwią prastarego drzewa, tortury zyskiwały na sile.
~ Nethereth odebrał od ciebie dług - Coś zaszeptało w przestrzeni. Setki, tysiące... miliony głosów, połączony w jeden chóralny gwar unoszących się nad nimi motyli. Mięśnie nadal spinały się, jak struny - zupełnie, jakby Naharys przebiegł wykańczający maraton, bądź podniósł coś, co swym ciężarem wykraczało poza granicę logicznego rozumowania. Zdołał się podnieść, ale przyjął pochyloną pozycję, do czasu, aż ból nie minął. Krew skapywała z jego nosa powoli, drobnymi kroplami, które później trafiały do ciemnej wody. Dyszał głośno, ciężko, zastanawiając się nad tym, co właśnie się zdarzyło. Obraz z chwili na chwilę odzyskiwał ostrość, ból i skurcze mięśni zanikały stopniowo, chciał wytrzeć krew grzbietem przedramienia, lecz zobaczył, że łapy... w jakiś sposób straciły na swej sile, wydawały się słabe, łamliwe i delikatne. ~ To nie może być możliwe... mam nadzieję, że to tylko halucynacja wywołana szokiem. Niemal zapomniał o Ynerycie.
- Naharys? Gdzie jesteś? - powtarzał basior z napięciem.
Basior nie odezwał się, wiedział, że to nic nie da. Złapał więc za kamienne naczynie, pełne już pradawnym sokiem. Zauważył także twarde, wypukłe zasklepienie w ranie kory, ślad po krzywdzie, której wyrządził sędziwemu drzewu. Naharys zdjął blokadę słuchu Ynerythowi i powiedział słabym, drżącym głosem, nad którym nie potrafił zapanować.
- Chodź ze mną. Podążaj za moim głosem.
Ledwo trzymał się na prostych łapach, niekiedy słaniał się na boki, ale momentalnie starał się odzyskiwać równowagę, jednocześnie mając baczenie, aby nie uronić ani kropli świętego soku.
- Wszystko dobrze? - zapytał swoim typowym tonem. Pozbawionym troski, barwy czy też ciepła. Po prostu, zapytał od niechcenia. Naharys jednak nie miał zamiaru się nad tym teraz zastanawiać. Zdobył to, czego Yneryth w tym momencie potrzebował, aby uzdrowić jabłoń. Masz to, czego chciałeś, a teraz potrzebuję odpoczynku. Padam z nóg... Naharys namoczył opuszki łapy sokiem pradawnego drzewa, przyłożył całą jej powierzchnią do kory jabłoni i powolnymi, czułymi ruchami, wcierał go w głąb.
- Z tego, co wiem, musisz tak robić kilka razy dziennie. Przed spaniem także - Naharys tłumaczył słabym głosem, w tamtym momencie swą przytomność podtrzymywał resztkami swych sił. Zawroty głowy nie opuszczały go, ani na moment. Nim na dobre ją straci, wolał upewnić się, że Yneryth będzie wiedział, jak posługiwać się bursztynowym sokiem. Yneryth milczał, przyglądał się z uwagą na poczynania czarnego basiora, również zanurzył łapę w naczyniu i w ślad za nim, wcierał sok w korę drzewa.
- Tak.. będzie dobrze... z pewnością... - Naharys osunął się na ziemie bez przytomności.
PODSUMOWANIE
Brak komentarzy
Prześlij komentarz